Nie wiem, co mogę wam o niej powiedzieć. Lubiła stałość, choć
zachwycała ją pozorna zmienność gór. Wtedy gdy siedziała mu na kolanach, też
imponowała jej pewność jego uścisku. Pewność niejakiej stabilności. W każdym
razie nie robiła sobie z tej pewności nic, bo wiedziała, że brak w tym
sensu i logiki – a lubiła twardo stąpać po ziemi. I lubiła prozę zdecydowanie
bardziej niż poezję. Nawet kiedyś usłyszała od kogoś, że to widać. Bo chodzi
prosto, nie zbacza ze szlaku, maszeruje i trzyma tempo. Może i brakło jej nieco
życiowej poezji. Jednak wtedy było romantycznie. Przynajmniej dla niego.
W
rzece odbijały się tysiące, pewnie miliony, migoczących gwiazd. Co chwilę
niewzruszoną taflę granatowej wody rozcinała wracająca z wieczornej
wycieczki kaczka. Przyznacie, że urokliwie? Nie miała wtedy makijażu. Zauważył
to. I zdaje się, że się ucieszył. Moja dziewczynka. Gładził opuszkami palców jej nagą łydkę. Gdy zacisnął
palce na kolanie, objęła dłonią jego kark i dała się pocałować w szyję. Dobrze
to robił. Zbyt dobrze.
Kiedy powiedział, że nie mogą się dłużej spotykać, nie
było jej żal, oczy nie zwilgotniały. Wiedziała od początku. Cieszyła się nawet, bo czuła się przez niego w
jakiś sposób ujarzmiona, osaczona. Wtargnął w jej życie zupełnie przypadkiem i myślał, że przekupi ją tym i owym, cokolwiek miał do zaoferowania. Nie podobało jej się to. A może podobało, ale nie
pasowało jej, że to właśnie z nim miałaby dzielić bezcenną prywatność.
Powiedział, że może go uderzyć i nadstawił twarz. Tylko parsknęła wzgardliwym śmiechem,
a on i tak wyglądał jak spoliczkowany, obrażony chłopiec.
Od tamtej pory częściej maluje oczy czarną kredką. To nie
kir, to nie żałoba. To znak, że nie całuje się na żarty. Że nie jest
dziewczynką, którą każdy może posadzić sobie na kolanach.
To dla pewności.