niedziela, 30 marca 2014

Istota przyimków nie tylko w analizie składniowej zdania

Przez tę wiosnę przestaję myśleć. Albo inaczej – przychodzi mi to z wielkim trudem. Jest tyle pokus, które skutecznie odciągają od tej teoretycznie ludzkiej cechy. Postanowiłam więc patrzeć. Popatrzeć.
 
Siadłam na wprost niej. Było wolne, więc siadłam. Tak naprawdę dopiero później ją zauważyłam. Wypchany wiedzą plecak uczennicy podstawówki. No i sama uczennica. Dziwnie uciekająca wzrokiem w stronę widoków mknących za tramwajową szybą.  
 
Pomyślałam (ach, jednak pomyślałam), że jest płochliwa, nieśmiała, dlatego unika kontaktu wzrokowego. Ale nie. Ona po prostu się wstydziła. Siedziała nieruchomo, jakby chciała, żeby jej w ogóle nie zauważono. MNIE TU NIE MA. NIE PATRZCIE NA MNIE. 
Miała przerażającą wysypkę na skórze. Twarz, szyja i ręce w alergicznie purpurowe kropki. Zrobiło mi się jej żal, ale nie chciałam jej współczuć. Przestałam na nią spoglądać. Dopięła swego, traktowałam ją jak powietrze. DOBRA, NIE MA CIĘ. Nie chciałam jej robić jeszcze większej przykrości. Jednak korciło mnie, żeby ją zaczepić. Powiedzieć, żeby się uśmiechnęła. Ale ludzie są różni. Sama nie lubię, gdy ktoś się nade mną użala i niesie tak zwaną ulgę. To krępujące. Wolę pomilczeć i pogapić się tępym wzrokiem w bliżej nieokreśloną przestrzeń. Najlepiej w samotności, żeby nikogo nie angażować. Bo i po co? Najlepiej jak to, co gnębi przegryzie się samo, uleży. I żyje się dalej.
 
Wychodząc z tramwaju spojrzałam nie NA nią, ale W jej oczy. Dokładnie pamiętam kolor tęczówki. Zieleń z domieszką bursztynu. Puściłam jej oko. Wtedy się uśmiechnęła.
 
Głupio tak patrzeć NA ludzi. Lepiej popatrzeć W nich. Czyli taka hmm… utylitarność przyimków w życiu codziennym, którą zdecydowanie polecam. Z doraźnej analizy… Nie, analiza to termin zbyt naukowy, a przecież chodzi o niezbadaną prozę życia. Z doraźnej interpretacji oczu można naprawdę dużo wyczytać. I wcale niepotrzebne mędrca szkiełko i oko, żeby postawić diagnozę. Chociaż przy interpretacji chyba jednak wysnuwa się wniosek…
 
 

sobota, 22 marca 2014

Spotted: Metro

Spodobali się sobie. Zdecydowanie. Spojrzenia się spotkały i stało się. Bez dwóch zdań – to było to coś, co przyprawia o przyjemne skurcze brzucha. Kibicowałam im! Podświadomie dopingowałam. Mówiłam w myślach: No dalej, dajesz! Odezwij się do niej! Głowy nie urwie, a może doczepi Ci skrzydła! Ruchy!
 
Najpierw zerkali, niby przypadkiem rzucali okiem. Później bardziej powłóczyście, z zatrzymaniem, chwilą zastanowienia. Następnie się uśmiechali, przygryzali wargi… Ostatecznie, wciąż wydymając usta, spuszczali oczy i odwracali wzrok z tłumionym śmiechem dziwnej radości.
 
A ja przerzucałam wzrok z jednego na drugie. I tak oni patrzyli na siebie, ja patrzyłam na nich, inni patrzyli się w szyby i na patrzeniu się skończyło. Wiedziałam, że tak się skończy. Nie musiałam patrzeć. Zawsze się tak kończy.
 
Drzwi się rozsunęły. Ona wyszła, on został. I patrzył. Pomyślałam: Głupi.
 
Wsiadłaś na Placu Wilsona. Miałaś na sobie granatowy płaszcz, jeansy i czarne baleriny. Na głowie burzę kasztanowych włosów. Czytałaś. Zauważyłaś, że się na Ciebie patrzę, wtedy schowałaś książkę do czarnej torby i też zaczęłaś na mnie zerkać… Wysiadłaś na Polu Mokotowskim. Chętnie bym Cię znowu zobaczył, chłopak w… [i tu przypomina, w co był ubrany]. Kliknij lajka albo napisz coś w komentarzu.
 
Zapamiętał jedną setną wyposażenia jej szafy – szok, co? Ale się musiał na nią patrzeć! Niczym to cielę na malowane wrota. Cielę w związku frazeologicznym i w życiu. Musiał się patrzeć, bo nie łaska werbalnie zaprosić na kawę/herbatę/spacer etc., tylko trzeba sprytnymi palcami wystukać na klawiaturze, że chętnie bym… A może ona żyje społecznie, ale zupełnie poza wirtualnym światem? O cholera, o tym nie pomyślałeś, hm?
 
Ponoć nieużywany narząd zanika. Nie ponoć. To prawda. Smutna w dodatku. Coraz rzadziej rozmawiamy, dlatego po prostu czasami brakuje nam języka w kolokwialnej gębie. I chociaż Internet stał się oknem na świat, to przy okazji zamknął nas w egzystencjalnej, mocno ograniczonej klatce. A jak wiadomo klatka nie ma okien… Więc ten cały postęp techniczny to trochę naciągane osiągnięcie ludzkości. Bo co z tego, że mamy łatwiejszy dostęp do informacji, skoro nie potrafimy się nimi wymieniać po ludzku? Czyli w kontakcie rzeczywistym, bezpośrednim. Trochę jakby odebrano nam to, co w nas najlepsze… Jakiś pierwiastek człowieczeństwa. Bo rozmowa to chyba cecha dystynktywna ludzi… Chociaż zwierzęta też się jakoś komunikują i wcale nie potrzebują okna na świat!
 
Jestem ostatnią osobą, która powinna się nad tym zastanawiać, bo postęp techniczny pochłoną mnie w takim samym stopniu, jak chłopaka, który chętnie by… Ale przyznajcie – coś w tym jest. Rozmawiamy zdecydowanie mniej, boimy się tego. Nie uprawiamy należycie tej dyscypliny interpersonalnej. Nie chodzi, rzecz jasna, o pogaduszki pogodowe…  Chociaż może i takie pogaduszki to dobry pretekst, żeby po prostu otworzyć buzię i użyć aparatu mowy.
 
Jakiś czas temu jechałam z koleżanką metrem. Zagadałyśmy się. A może jednak zapatrzyłyśmy… Umknęło nam, jaka teraz będzie stacja. Zaczęłyśmy się głośno nad tym zastanawiać. I stało się! Jakiś chłopak stojący obok WYARTYKUŁOWAŁ, że Ratusz Arsenał. Proste? Proste. Podziękowałyśmy. NA GŁOS. Chociaż może powinnyśmy inaczej…
 
Dwie dziewczyny, które zagadały się i nie zwróciły uwagi, jaka będzie następna stacja, dziękują chłopakowi ubranemu w… [i tu, w co był ubrany] za informację.
 
 

piątek, 14 marca 2014

Porachunki, rozrachunki

Zastanawialiście się kiedyś, ilu ludzi codziennie schodzi z tego świata? Statystyki mówią o ponad 150 tysiącach dziennie. Codziennie. Jest to jakaś zupełnie abstrakcyjna liczba... Dopiero gdy sami stajemy w obliczu śmierci bliskiej osoby, to 150 tysięcy przekształca się w realną, naturalną, wyobrażalną liczbę – JEDEN. STO PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY sprowadza się do JEDYNKI.
 
Ostatnio za dużo słyszałam o śmierci. I to wcale nie przez to, że na kozetce u chirurga z przymrużeniem oka śmiałam się, że boli mnie to, tamto i owamto. W końcu 22, prawie 23 lata, więc ma prawo skrzypieć, pstrykać, przeskakiwać. I w ogóle najlepiej kłaść się i umierać. Rechotaliśmy z panem w białym wykrochmalonym kitlu w najlepsze, ale to był gorzki śmiech… Tak naprawdę po prostu okazało się, że z życiem jest krucho i nieprzewidywalnie. I właśnie dlatego należy się dużo śmiać.
 
Na szczęście przydarzyło mi się być na niewielu pogrzebach. Ale na każdym z nich zastanawiałam się, co ci ludzie po sobie zostawili. Wiecie, taki paragon, ile to życie kosztowało. Kredyt, który już za życia był gwoździem do trumny… Niepodzielony spadek, który być może poróżni rodzeństwo… Dzieci, które nie będą pamiętać… A poza tym smutek, może rozgoryczenie, jakieś wspomnienia. Nostalgiczne drobiazgi. Słowa, które już nie zostaną wypowiedziane, bo usta zasypała garstka popiołu.
 
Pamiętam, jak umarła moja Babcia. Poproszono mnie wtedy o napisanie mowy pożegnalnej. Na początku wyśmiałam pomysł. No bo jak można napisać wszystko to, co chciałoby się z siebie wyrzucić w takim momencie? Później pomyślałam, że to poniekąd ostatnia okazja, może jeszcze usłyszy. Pisałam i płakałam. Napisałam najprościej, jak potrafiłam. Bez frazesów, pompatycznych grzeczności. Ciepło, od serca. Okazało się, że to, co wydawało mi się banalne, dosłownie kilkanaście zdań pożegnania, było nie do odczytania dla mojej Siostry, która stała nad trumną Babci. Słowa grzęzły w gardle. Nigdy więcej nie napiszę czegoś podobnego. Nie skażę na takie męki osoby, która miałaby coś takiego odczytać. Poza tym… to zbyt formalne pożegnanie. Nie dla tych, który wierzą w jakiekolwiek życie pozagrobowe. Nie dla tych, którzy wierzą, że śmierć dla się przekupić. Jasne, że się da. Mamy na to czas od narodzin aż do tej feralnej cezury.
 
W najgorszym położeniu są zawsze dzieci. Wiem z autopsji. Miałam 4 lata. Po Tacie zostało mi kilkanaście zdjęć, Król Lew na VHS i kasa napływająca do momentu, gdy skończę studia. I jeszcze jedno, najstraszniejsze. Mglisty sen, w którym Tata woła mnie, żebym przyszła do niego. Noc. Przerażająca wilgoć cmentarza. A on woła mnie, żebym do niego przyszła. Poszłam. Później Mamie dokładnie opowiedziałam, gdzie jest jego grób. Pamiętam tylko, że zbladła. Zabrała mnie potem w to miejsce. Dokładnie to. To samo. Wtedy też powiedziała mi, że Tata już nie wróci. I że bardzo mnie kochał.
 
Mam nadzieję, że kiedyś się spotkamy. Albo raczej poznamy. Rozpoznamy. Gdzieś tam, gdzie będzie można dopowiedzieć to, czego nie zdążyliśmy powiedzieć tutaj. Bo chyba to GDZIEŚ istnieje, prawda?
 
 

sobota, 8 marca 2014

3 w 1, czyli ÓSMY DZIEŃ MARCA

Każde święto ma za sobą jakąś historię. Coś, dla czego warto je obchodzić. Zaczęło się od Ewy… Pierwsza emancypantka, która postanowiła sama stanowić o sobie. Brawo! Później były kolejne, które powoli uświadamiały sobie własną niezależność, prawo do samostanowienia i wyboru. To chyba pozytywizm, a może i wcześniej. Emancypacja dążyła w kierunku feminizmu… A nie tak wiele dekad temu socjalizm i robotnicze ruchy kobiet znowu zaczęły natarczywie upominać się o swoje. Ciągła walka, przepychanka z facetami i chęć udowodnienia, że parytety nam, kobietom, się należą bez dwóch zdań. A i w kopalni węgla pracować możemy – bagatela! No i wywalczyły (one, bo ja w tym nie brałam udziału, przyszłam na gotowe). Wywalczyły ÓSMY DZIEŃ MARCA. Czasami ręką, czasami nogą, czasami tym, co niegdysiejsze obrazy filuterny listek zakrywał. A nade wszystko rozumem i argumentami, które mówiły same za siebie, że im (nam) też się należy. A zatem święto z historią, ukoronowane peerelowskim goździkiem, jak się patrzy.
Ale sam fakt, że ÓSMY DZIEŃ MARCA widnieje w kalendarzu z dopiskiem MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ KOBIET, jeszcze nic nie znaczy. Jest i co? Nie o dopisek walczyły emancypantki, czyli kobiety, które chciały znaczyć więcej niż to, że są.
DZIEŃ KWIATKA
Mężczyźni! Cudownie wyglądacie z bukietami kwiatów! Bosko, wspaniale! Kupujcie je codziennie, bo są niezwykle twarzowe. Dodają Wam uroku. Serio. Do tego szarmancki uśmiech i och…
Dzień dobry, chciałem kwiatek dla żony. Jaki? No nie wiem, taki, żeby się żonie spodobał. A nie wie Pan, jakie żona lubi kwiaty? Nie wiem, ma ich tyle… O, może niech ten egzotyczny Phalaenopsis będzie. Ten pstrokaty, niech wie, że na koniec świata po niego poleciałem.
Koniec świata od dziś jest na rogu ulicy, na której się pobudowałeś lub kupiłeś dom jakieś dwadzieścia lat temu. Między innymi o dobre prosperowanie kwiaciarni walczyły emancypantki.
DZIEŃ BEZWZGLĘDNEGO PODDAŃSTWA
Kobiecie w ogóle się nie powinno odmawiać. To chyba jasne. Szczególnie dzisiaj. ÓSMEGO DNIA MARCA.
Dzień dobry, poproszę dwa jajka. I parówki.
Słodki Jezu, żona (tak przypuszczam) wysłała męża do sklepu. Zrobiła mu obrzydliwy żart, prosząc, aby kupił DWA jajka i parówki. Na miejscu tego biednego mężczyzny, który zarumienił się po same uszy, poprosiłabym już o trzy, nawet cztery, jajka. Może wtedy ominęłoby go brutalne pytanie ekspedientki, która bez skrupułów zapytała, czy jedną parówkę. Do tych jajek. Myślałam, że to ja jestem perwersem, ale kobieta zawstydziła wszystkich klientów. Ale gratulacje dla męża, że udźwignął ciężar, który złożyła na jego barki żona. To prawdziwe oddanie!
Kochanie, jak Ci się podoba ta bluzka? Chyba nieźle wyglądam, co? Tak, Kotku, doskonale. To idziemy do kasy…
Mężczyzna wiedział, że dzisiaj płaci. Za wszystko. Portfel był na podorędziu. O posłuszeństwo i savoir-vivre mężczyzn względem kobiet też walczyły niegdysiejsze emancypantki.
DZIEŃ  SAMOWYSTARCZALNOŚCI
Wszystko sama, sama, sama. I wyłącznie dla siebie.
Poproszę dziesięć fioletowych tulipanów. A to nie mąż powinien Pani te tulipany do domu przynieść? A co, myśli Pani, że ja chłopa potrzebuję, żeby mi kwiaty kupował? To już sama sobie nie mogę dogodzić? Przecież dzisiaj nasze święto… Zamiast tulipanów niech lepiej pensję przyniesie.
Dokładnie, w końcu kobieta to najpewniejsza lokata na świecie.
Ooo, Tereniu, widzę, że masz nową fryzurę. I kolor! Pewnie dla Zbyszka, co? Taa, dla Zbyszka. Sobie się mam podobać, a nie… jemu to się miałam podobać trzydzieści lat temu, a jak teraz nie może patrzeć, to niech idzie do młodszej. Ciekawe, która by go chciała…
Zapewniam Panią, że niejedna. Bo deficyt jest i samców brakuje. I chyba, trochę nieświadomie, o to też walczyły emancypantki. Żeby samców było po prostu mniej w każdej dziedzinie życia. Nie przewidziały tylko, że za jakiś czas nie będą miały z kim się rozmnażać.
*
Życzenia były. Tulipany są. Odbicie w lustrze mówi mi, że nienagannie wyglądam.  
Cholera, nie ma jajek.
Panowie, w Dniu Kobiet trzymam za Was kciuki. Jesteście jak te dinozaury. Wielkie, dzikie, drapieżne, łaknące pierwszej krwi, trochę nieporadne okazy na skraju wyginięcia. Wszystko przez te niegdysiejsze emancypantki.

sobota, 1 marca 2014

Marzec, czyli czas najwyższy na wiosenne harce

Trochę to dziwne, gdy budzisz się z samego rana, a raczej zostajesz obudzony, i od razu w głowie następuje projekcja wymownej sceny okiennej w wykonaniu Adasia Miauczyńskiego…
 
- Czy panowie muszą tak napierdalać od bladego świtu?! Że nie podbijam karty na zakładzie o siódmej rano, to już w waszym robolskim mniemaniu muszę być nierobem?! Już możecie inteligentowi jebać po uszach od brzasku! Żeby se czasem kałamarz nie pospał godzinkę dłużej kapkę od was, skoro zasnął dopiero nad ranem! I żebym się kompletnie spalił w blokach już na starcie! Grunt, że, kurwa, inteligent załatwiony na dzień cały! Wrócicie napierdalać jak siądę do pracy!
 
Zaraz po tym następuje druga projekcja, lecz już wyimaginowanej sceny, w wykonaniu Marty Jaglińskiej, która prosto z łóżka wychodzi w różowej piżamie na balkon…
 
- Czy musicie tak napierdalać od bladego świtu?! Co to za umizgi o 6.00 rano?! Absztyfikanci się znaleźli! Ledwo marzec się zaczął, a już muszą zaspokoić swoje bestialstwo, no bo jakby inaczej! Miau i miau! Całą zimę chowały się po domach, a teraz podniosły z leżanek swoje wyliniałe zadki i spać człowiekowi nie dadzą! Sierściuchy, whiskasożercy! Wypierdzielać i uprawiać wiosenną prokreację gdzie indziej!
 
Naprawdę to sobie wyobraziłam, było zabawne!
 
Pobudkę miałam istotnie kuriozalną. Marcujące się koty… Teraz mnie strasznie irytują, ale kiedyś, jak byłam małą dziewczynką i chciałam być panią weterynarz, kochałam je całym sercem. A wyhodowałam ich prawie tuzin, więc wyobraźcie sobie, jakie miałam pokłady miłości!
 
No właśnie, pani weterynarz. Oczywiście w swojej profesji miałam się ograniczyć wyłącznie do kotów, kocurków, koteczków. Kiedy Mama uświadomiła mi, że nie można zajmować się wyłącznie kotami, porzuciłam marzenie o weterynaryjnej karierze. Jednak to nie przeszkadzało w tym, żebym woziła je w różowym lalkowym wózeczku i okrywała żółto-błękitnym kocykiem w słonie. W końcu byłam ich mamą, musiałam o nie dbać. Kocia mama, tak na mnie mówiła moja Rodzicielka.
 
Spały razem ze mną w łóżku. Z namaszczeniem wlewałam im do miski poranne mleko. Jednego wytresowałam do tego stopnia, że sam otwierał sobie drzwi, skacząc na klamkę – wtedy na podwórko wymykał się cały korowód różnokolorowych opuszkowców. Cudowne! Robiłam im zdjęcia, przebierałam w ciuszki modnych wówczas misiów Endo. Łechtałam je za uszkiem - tak jak lubiły. Rozleniwiały się wtedy, mrużyły oczy i przeciągały się, robiąc te swoje grzbiety i ugniatając miejsce na moich dziecięcych kolanach. Piecuchy… Nieraz musiałam też w stresie, przed rychłym przyjściem Mamy, sprzątać cuchnącą sprawę z dywanu. Odebrałam wszystkie porody, a było ich naprawdę sporo. Raz kocicy nie dopilnowałam i jej potomstwo przyszło na świat w moim łóżku. Na kołdrze. Księżniczka! Zdarzyło mi się wyjść do szkoły z dwoma kociakami, które uczepiły się nogawek moich spodni – dopiero w połowie drogi zreflektowałam się, że coś wbija mi się pazurkami w łydki…
 
Co tu dużo mówić! Całą ulicę, wszystkich sąsiadów, wciągnęłam w futrzany interes i co jakiś czas zaopatrywałam ich w miauczące pieszczochy. Trwało to jakiś czas, ale – cóż – wszystko ma swój koniec. Jaki był koniec mojej szarej kocicy, nie wiem. Mam pewne podejrzenia, bo któregoś dnia po prostu wyszła z domu i nie wróciła. Więc albo znalazła sobie stałego partnera, albo szlag ją trafił, bo jeszcze jakiś czas temu jeden z sąsiadów miał gołębnik, który kocica chętnie odwiedzała.
 
A teraz to marcowanie! I tu też dobra scena, którą pamiętam z dzieciństwa. Przyłapałam ją kiedyś na harcach. W marcu! Ona, zgrabna i powabna, zmysłowo poruszająca ogonem wśród rozkwitających krokusów. I absztyfikanci na prokreacyjnym głodzie! Kilku. Szczęściara miała branie. Straszne to było. Naiwna myślałam, że ją zaatakowali czy coś… A oni, najzwyczajniej w świecie, świntuszyli.  Rozpędziłam towarzystwo, ale chyba było już po fakcie, bo za jakiś czas zamiast mieć kołdrę w misie, miałam kołdrę w koty.
Koci interes już zamknięty, ale coś z tego pozostało we mnie. Innymi słowy – mam w sobie coś z kota. Łechtanie za uszkiem, spojrzenie. Preferowanie głaskania z włosem, nigdy inaczej. Połasić też się lubię. Lubię, zdecydowanie.
I żółto-błękitny kocyk w słonie jeszcze jest w domu.
Marcujące się koty… Szwagier stwierdził, że niedługo minie termin mojej ważności. Może ta dzisiejsza pobudka to była taka delikatna sugestia, żeby w końcu zacząć się marcować?