poniedziałek, 17 listopada 2014

Życie sztuką przymusową

Wstałam dziś z łóżka prawą nogą. Tak, to zdecydowanie była prawa noga. I choć długo się ociągałam, licytowałam się z budzikiem, błagałam, prosiłam, że jeszcze pięć minut, bo poduszka taka miękka, a pościel przywarła do mojego ciała niczym druga skóra i nie chciałabym jej tak bezdusznie zrywać  – nie było litości. Wstać musiałam. W ten deszczowy poniedziałek. Jaki by nie był. Musiałam wstać. Więc postanowiłam, że wstanę prawą nogą. Bo dlaczego nie? W końcu mam wolną wolę, więc wolę wstać prawą niż lewą. Pomyślałam chwilę, która prawa, która lewa i czy na pewno jedna i druga należy do mnie. Wszystko się zgadzało, przypadkowych gości w nocy nie miałam. Ani gości gości, ani gości facetów. Skoro już to wszystko ustaliłam, siadłam z powrotem na łóżku i popadłam w skrajnie idiotyczną refleksję, która zajęła mi dobrych kilkanaście minut straconej już porannej produktywności.
O czym myślałam? Najpierw wściekłam się na Ewkę. Z całym szacunkiem dla wszystkich kobiet o tym imieniu. Ale gdyby nie ona, Ewka, ta biblijna, to nie musiałabym wstawać. Mogłabym cały dzień przeleżeć w cieniu kokosowej palmy, ciesząc się nieziemskimi, bo rajskimi, widokami. I bez stanika mogłabym chodzić. Bo wstydu bym nie znała. A tak to znam i dobre obyczaje, wszelkie konwenanse i dobry smak nakazują mi codziennie ten cholerny stanik zakładać. Ale nie - musiało ją podkusić. Musiała zaimponować samcowi, Adamowi, jak by był towarem luksusowym. Musiała zarzucić haczyk, musiała zwrócić na siebie uwagę. Jabłko. Genialny pomysł. Wprost najlepszy. Wtedy nie było jeszcze problemu  rosyjskiego na Ukrainie i polskiego w Polsce, więc Bóg Ojciec nie rozdawał jabłek za darmo.  Więc ona postanowiła je sobie wbrew Jego woli potajemnie zagarnąć. I nagle zaszło Słońce, widoki huknęły o ziemię, a piersi wpasowały się w miseczkę C.
Gdy już się rozprawiłam z przyczynowo-skutkowym ciągiem bezmyślnych poczynań Ewki, przyszła mi do głowy kolejna myśl. Dość gorzka. Wiecznie robimy coś pod presją. Muszę wstać, muszę się ubrać, muszę jechać do pracy, muszę, muszę i wciąż wszystko muszę. Dzień świstaka. Wciąż i wciąż to samo. A nawet, gdy zdarza się wolniejsza chwila, to ja wciąż muszę! A gdy pokuszę się o słodkie nicnierobienie, to później mam jakieś paradoksalne wyrzuty sumienia. Musiałam, a nie zrobiłam. I tak się zmuszam do tego życia. Zamiast je przeżywać, w jakiś niezrozumiały sposób je przebywam. Z dnia na dzień bez jakiegokolwiek zastanowienia. Durne to wszystko. Z jednej strony nęci wizja czegoś zupełnie szalonego, zerwania z taką doczesnością, ale z drugiej strony muszę. Po prostu muszę. Nie mam czasu, bo muszę.
Ostatnio jechałyśmy samochodem wcześnie rano do Warszawy. Musiałyśmy. Dzień jak co dzień. Później z tej Warszawy wracałyśmy. Nie musiałyśmy, ale wypadało. Zupełne przywidzenie, zarysowana płyta. Rano noc, w nocy noc. Można się pogubić. Zastanawiałyśmy się, jaki będzie ciąg liczb najbliższego losowania i jaka w ogóle kumulacja. I że gdybyśmy wygrały to hulaj dusza, piekła nie ma. Nagle zapadła cisza. Popadłyśmy w jakąś apatyczną melancholię. Milczenie trwało chwilę, ale wydawało się, że to cała wieczność. Przerwał je dopiero soczysty wyraz zwyczajnej niemocy, zmęczenia tym ciągłym przymusem.
Nie wybaczę Ewce tych feralnych zalotów, bo przez nie wszyscy muszą. Ja muszę, ty musisz, my musimy.
Całą tę refleksję skwitowałam dwoma wyrazami najwyższej dezaprobaty i wstałam z łóżka. Musiałam coś zjeść. Nawet żołądek notorycznie mi przypomina, że wciąż coś muszę. Na szczęście mam wybór i sama mogę zdecydować, na co mam ochotę. Choć czasami ogranicza mnie wyposażenie lodówki i wtedy też muszę zadowolić się tym, co w niej jest.

sobota, 8 listopada 2014

O tym, jak księżniczka wypadła z wieży

Dawno się nie widziałyśmy i los chciał, że w zupełnie magiczny sposób jakoś udało nam się spotkać. Na wykładzie. Chryste. Gdzie jak gdzie, ale na wykładach zawsze dochodziło do najlepszych konspiracyjnych konwersacji. Szczególnie na tych, które trwały do dwudziestej. I dotyczyły kwestii własności intelektualnej i czegoś jeszcze, co o takiej porze jest co najmniej kosmiczne z punktu widzenia przyswajania wiedzy. Mniejsza, teraz jesteśmy na piątym roku. Zajęć stosunkowo mało, więc gdy wpadamy spóźnieni o studencki kwadrans na wykład o morderczej ósmej rano, ogarnia nas paraliżująca konsternacja i pytamy się w duchu, czy osoby, której o tej dziwnej godzinie słuchają dowcipasów o niszowym poecie, na pewno z nami studiują. Nagle okazuje się, że tak – to nasza filologiczna brać, filologia polska pany.
 
I jedna setna tej braci [wybaczcie, ale nie wiem, ile dokładnie pozostało nas na roku, więc ułamek podaję w mało znaczącym przybliżeniu – chodzi jedynie o informację, że to jedna osoba, która jest płci zdecydowanie żeńskiej] zamiast ucieszyć się na mój widok, zapytać, co słychać i w ogóle powiedzieć, że wspaniale mnie widzieć i że schudłam – nie, null, nic z tych rzeczy, więc pewnie tylko mi się wydawało, że schudłam. W porządku, pewnie się ucieszyła, że mnie widzi. Ale sprawę funkcji fatycznej języka załatwiła pytaniem zgoła nie na miejscu. Moja odpowiedź była równie groteskowa, co i nasza wspólna reakcja. Żeby nie być nieuprzejmą, odbiłam piłeczkę i zadałam jej [tej jednej setnej] to samo pytanie. I miałam obraz w stylu copy/paste, bo odpowiedź znowu była groteskowa i reakcja [wspólna] takaż sama. Wybaczcie, ale nie widzicie się cztery miesiące z górką i na wstępie pytacie potencjalną osobę, czy ma faceta? Jedna parsknęła śmiechem, druga też, właściwie nie wiadomo dlaczego. Uśmiałyśmy się równo, bo ja z przymrużeniem oka skwitowałam pytanie zdawkowym Żartujesz?, a ona [ta jedna setna] opowiedziała synonimem, czyli czymś bliskim semantycznie mojej reakcji. Tak to właśnie podtrzymałyśmy rozmowę, czyli spełniłyśmy podstawową funkcję języka.
 
Tyle tytułem wstępu, choć dalej długo nie będzie. Zastanawiałam się później nad moją odpowiedzią. I sięgnęłam pamięcią do zamierzchłych czasów. Czasów dłubania patykiem w błotnistej kałuży, urządzania pogrzebów wcześniej ubitym robalom i bujania się na huśtawce aż pod niczym niezmącony błękit nieba. Miałam ideały. Szczególnie jeden, który składał się z wielu ideałów. Plan był perfekcyjny. Dorosnę. Za dzieciaka każdy marzył, żeby być dużym. W zasadzie, jak teraz nad tym myślę, mój plan spalił na panewce, bo planowałam być wysoka. Chciałam też chodzić do dobrze płatnej pracy, elegancko się ubierać i przede wszystkim malować usta na ponętny karmazyn. Chciałam mieć ładne piersi – nie za duże, nie za małe. Nie wiem, dlaczego akurat tak. Po prostu taki był plan. I chciałam mieć męża, z którym dzieliłabym małżeńskie łoże, spełniając obowiązki względem niego i przysięgi zaludniania globu. Mąż miał być oczywiście perfekcyjny. Ideał miałam w głowie. Wysoki. Szczupły. Brunet. Dziennikarz albo weterynarz. Może aktor. Albo lepiej piosenkarz. Wysportowany. Romantyczny. I tak dalej zbierałam leksemy do słownika mężowskich superlatyw. Projekcji ideału nie doczekałam się do dziś i jakoś mi z tego powodu wszystko jedno. Najwidoczniej książę, mój przyszły niedoszły mąż, galopując do mnie, spadł nieszczęśliwie z białego konia. I chętnie bym mu za to podziękowała. Choć wstrząs był nie mały, gdy w końcu doszłam do wniosku, że ani nic nie można stuprocentowo zaplanować, ani że nikt nie może być idealny. Do takich wniosków trzeba dorosnąć. Nie osiągnąć pełnoletniość. Dorosnąć. U mnie dokonało się to jakoś niedawno. A dlaczego bym mu podziękowała? Bo gdyby nie spadł z tego konia, musiałabym się do niego dostosować. Musiałabym chodzić jak w szwajcarskim zegarku. I koszule musiałabym kanciasto prasować, i do makaronu dorzucać sześć, nie daj Boże siedem, listków bazylii i cyklicznie przeprowadzać testy białej rękawiczki w zakamarkach mieszkania, o których nie miałabym bladego pojęcia. A tak to dyskretnie pogrzebałam mego przyszłego niedoszłego, spadłego z białego konia, żałoby nie przywdziewając ku osobistej radości. Spaliłam ideał perfekcyjnej dorosłości na realnym stosie rzeczywistości. Wypadłam z wieży, rozczesując, jak się później okazało, nieidealnie ułożone włosy.