Wstałam dziś z łóżka prawą nogą.
Tak, to zdecydowanie była prawa noga. I choć długo się ociągałam, licytowałam
się z budzikiem, błagałam, prosiłam, że jeszcze pięć minut, bo poduszka taka
miękka, a pościel przywarła do mojego ciała niczym druga skóra i nie
chciałabym jej tak bezdusznie zrywać –
nie było litości. Wstać musiałam. W ten deszczowy poniedziałek. Jaki by nie
był. Musiałam wstać. Więc postanowiłam, że wstanę prawą nogą. Bo dlaczego nie? W
końcu mam wolną wolę, więc wolę wstać prawą niż lewą. Pomyślałam chwilę, która
prawa, która lewa i czy na pewno jedna i druga należy do mnie. Wszystko się zgadzało,
przypadkowych gości w nocy nie miałam. Ani gości gości, ani gości facetów.
Skoro już to wszystko ustaliłam, siadłam z powrotem na łóżku i popadłam w
skrajnie idiotyczną refleksję, która zajęła mi dobrych kilkanaście minut
straconej już porannej produktywności.
O czym myślałam? Najpierw
wściekłam się na Ewkę. Z całym szacunkiem dla wszystkich kobiet o tym imieniu.
Ale gdyby nie ona, Ewka, ta biblijna, to nie musiałabym wstawać. Mogłabym cały
dzień przeleżeć w cieniu kokosowej palmy, ciesząc się nieziemskimi, bo
rajskimi, widokami. I bez stanika mogłabym chodzić. Bo wstydu bym nie znała. A
tak to znam i dobre obyczaje, wszelkie konwenanse i dobry smak nakazują mi
codziennie ten cholerny stanik zakładać. Ale nie - musiało ją podkusić. Musiała
zaimponować samcowi, Adamowi, jak by był towarem luksusowym. Musiała zarzucić
haczyk, musiała zwrócić na siebie uwagę. Jabłko. Genialny pomysł. Wprost najlepszy.
Wtedy nie było jeszcze problemu rosyjskiego na Ukrainie i polskiego w Polsce,
więc Bóg Ojciec nie rozdawał jabłek za darmo. Więc ona postanowiła je sobie wbrew Jego woli potajemnie
zagarnąć. I nagle zaszło Słońce, widoki huknęły o ziemię, a piersi
wpasowały się w miseczkę C.
Gdy już się rozprawiłam z
przyczynowo-skutkowym ciągiem bezmyślnych poczynań Ewki, przyszła mi do głowy
kolejna myśl. Dość gorzka. Wiecznie robimy coś pod presją. Muszę wstać, muszę
się ubrać, muszę jechać do pracy, muszę, muszę i wciąż wszystko muszę. Dzień
świstaka. Wciąż i wciąż to samo. A nawet, gdy zdarza się wolniejsza chwila, to
ja wciąż muszę! A gdy pokuszę się o słodkie nicnierobienie, to później mam
jakieś paradoksalne wyrzuty sumienia. Musiałam, a nie zrobiłam. I tak się
zmuszam do tego życia. Zamiast je przeżywać, w jakiś niezrozumiały sposób je
przebywam. Z dnia na dzień bez jakiegokolwiek zastanowienia. Durne to
wszystko. Z jednej strony nęci wizja czegoś zupełnie szalonego, zerwania z taką
doczesnością, ale z drugiej strony muszę. Po prostu muszę. Nie mam czasu, bo
muszę.
Ostatnio jechałyśmy samochodem wcześnie
rano do Warszawy. Musiałyśmy. Dzień jak co dzień. Później z tej Warszawy wracałyśmy.
Nie musiałyśmy, ale wypadało. Zupełne przywidzenie, zarysowana płyta. Rano noc,
w nocy noc. Można się pogubić. Zastanawiałyśmy się, jaki będzie ciąg liczb
najbliższego losowania i jaka w ogóle kumulacja. I że gdybyśmy wygrały to hulaj
dusza, piekła nie ma. Nagle zapadła cisza. Popadłyśmy w jakąś apatyczną melancholię.
Milczenie trwało chwilę, ale wydawało się, że to cała wieczność. Przerwał je dopiero
soczysty wyraz zwyczajnej niemocy, zmęczenia tym ciągłym przymusem.
Nie wybaczę Ewce tych feralnych
zalotów, bo przez nie wszyscy muszą. Ja muszę, ty musisz, my musimy.
Całą tę refleksję skwitowałam dwoma
wyrazami najwyższej dezaprobaty i wstałam z łóżka. Musiałam coś zjeść. Nawet
żołądek notorycznie mi przypomina, że wciąż coś muszę. Na szczęście mam wybór i sama mogę zdecydować, na co mam ochotę. Choć czasami ogranicza mnie wyposażenie lodówki i wtedy też muszę zadowolić się tym, co w niej jest.