poniedziałek, 22 września 2014

Rozmowy niekontrolowane

Dzisiaj byłam uczestnikiem najdurniejszej rozmowy telefonicznej. Najdurniejszej od czasu, gdy w ogóle zaczęłam mówić do słuchawki halo. Ewentualnie tak, słucham. Czyli od dawna. Od równie długiego czasu powtarzam mojej Rodzicielce, że czas najwyższy zlikwidować telefon stacjonarny, bo jest niemiłosiernie irytujący. Szczególnie dlatego, że dzwonią na niego wyłącznie ludzie parający się nękaniem innych ludzi wyrafinowaną ofertą promocji, spotkań i niepowtarzalnych okazji. Żadna praca nie hańbi, ale ta z pewnością nie uszlachetnia – choć pracować trzeba. Więc gdy dzwoni ten nieszczęsny stacjonarny, to najzwyczajniej w świecie go nie słyszę. Wciskam mute i po sprawie.  Ale dziś mnie podkusiło. Tak cholernie mnie podkusiło, że przysięgam, iż był to ostatni raz, kiedy pofatygowałam się po kilkunastu schodach z góry na dół do telefonu.
 
Oferujemy… Zapraszamy… Będzie Okrasa… Garnki do gotowania na parze… Zdrowe jedzenie… Fit… Slim… Mainstream… W d… nam się poprzewracało i nie wiemy już, na czym zarabiać… Żelazko dla każdego… Przyzna Pani, że interesująca oferta?
 
Nie.
 
Na jaki adres mogę wysłać zaproszenie? Jak ma Pani na imię? Marta, och, wspaniałe imię. Kogo Pani zabierze ze sobą na to wydarzenie? Żelazko dla każdego. Piękne imię…!
 
Nie mam pojęcia, czy typ był wczorajszy czy dzisiejszy, może przygłuchy. Na pewno miał problem z analizą semantyczną wyrazu nie, czyli zbitki trzech liter z najwyższej półki polskiej leksyki. Dodatkowo trajkotał głosem porannego słowika, co już doprowadzało mnie do szału. Mówię, że nie chcę zaproszenia, że nie przyjdę, że nie zamierzam nikogo zabrać, że i tak jem zdrowo, że…
 
A to skoro Pani jest kucharką (nie mam pojęcia, skąd takie przypuszczenie) albo specjalistką od gotowania (zdecydowanie tak, profesjonalnie przyprawiam świąteczne sałatki), to tym bardziej trzeba wziąć udział w tym niepowtarzalnym wydarzeniu…
 
… które odbywa się bez mała dwa razy w miesiącu. A specjalistką od gotowania to jestem taką, że ostatnio niemalże zjarałam garnek. Nie, dziękuję. Jeżeli procedura przewiduje wysłanie zaproszenia, to bardzo proszę.
 
A kogo, a kogo Pani zabierze ze sobą, Pani Marto? Pani ma takie cudowne imię, już to Pani mówiłem? Jeszcze trzy osoby może Pani ze sobą zabrać… Żelazko dla każdego!!
 
Przepraszam, a jak cudowna jest Pańska godność?
 
Moja godność? Moja godność będzie do zaprezentowania na spotkaniu…
 
A zatem Panie MojaGodnośćBędzieDoZaprezentowaniaNaSpotkaniu, bardzo dziękuję za rozmontowanie mi dnia. Przy okazji mam dla Pana kilka cennych uwag – tak na przyszłość, choć niech ze mną tej przyszłości Pan nie wiąże, bo już więcej nie odbiorę żadnego telefonu z rodzaju stacjonarnych. Warto byłoby podać miejsce, datę i godzinę spotkania, a nie podszywać się pod marnej jakości trefnisia i bajerować tym swoim kastrackim głosikiem. Bajerować w cudzysłowie oczywiście. Bo gdybym nawet chciała się wybrać (ale nie chcę!) na to, jak Pan to  zgrabnie ujął, niepowtarzalne wydarzenie, to nie wiedziałabym, dokąd mam iść. I nawet nie miałabym się na kogo powołać. Chyba że na Pana o oryginalnym nazwisku MojaGodnośćBędzieDoZaprezentowaniaNaSpotkaniu. Bez odbioru.
 
Ależ Pani drapieżna… To na jaki adres wysłać to zaproszonko?

czwartek, 11 września 2014

NADAJĘ STOP KOMUNIKAT STOP

Niby pogawędka o pogodzie do niczego nie prowadzi. Jest zapychaczem, fatyczną funkcją języka, wymaganą formalnością, bo przecież głupio nie powiedzieć nic. Mnie jednak do czegoś doprowadziła. I pogoda, i sama myśl o pogodowej pogawędce. Dzisiejsza aura mówi wprost – czas pogodzić się z kocem i ciepłymi skarpetkami. I wszystko jasne, proste. Przyjęłam. Bez odbioru. Wciągam na zmarznięte stopy skarpetki i owijam się kocem. Banał. Lubię takie komunikaty. Więc po co gadać o pogodzie? Gadać – bo to nie rozmowa, to pusta, nic niewznosząca do naszego systemu wartości paplanina. Bełkot, potok bezmyślnie wyartykułowanych słów. Nienawidzę gadać. Nienawidzę, ale boję się powiedzieć wprost. Dlatego gadam. I owijam w bawełnę. Tworzę siatkę skojarzeń, domysłów, niedopowiedzeń, bo niezręcznie mówić zupełnie na serio. Jakiś paraliżujący strach, który nakazuje wszystko metaforyzować, poetyzować, urabiać tak, żeby nie było wiadomo, o co tak naprawdę chodzi. Zamiast rozmawiać, puszczam oko do niejasnej aluzji, która w tym momencie wydała mi się stosowna w użyciu i rozmywam prawdziwy sens. I później się zastanawiam, czy zostałam dobrze zrozumiana, czy mój rozmówca był na tyle światły, żeby się domyślić, że gdy z uśmiechem mówiłam „A”, miałam na myśli nieco tęskne „B”.
Nie potrafimy rozmawiać. Nie chcemy wyłączyć dumnej części intelektu, która, choć w życiu niezbędna, często wszystko komplikuje. Stąd tyle niefortunnych komunikatów, paradoksalnych sytuacji. I tylu niezrozumianych ludzi na świecie. Bo nikomu przecież nie przyszło do głowy, żeby powiedzieć wprost. A byłoby zdecydowanie łatwiej. I pewniej. Prosty komunikat daje pewność i rozwiewa wątpliwości. No, chyba że ktoś kręci – wtedy pewności nie ma nigdy.
A ja znowu o pogodzie.

wtorek, 2 września 2014

Przedszkole pod topolą

Tak naprawdę niewiele się zmieniło. Nieco odnowiony budynek. Zniknęły namalowane na ścianie balkonu rozbawione niedźwiadki, których widok witał dzieci rano wchodzące przez furtkę. Nadal stoi wysokie drzewo, dzięki któremu mogła powstać piosenka o przedszkolu pod topolą. O moim przedszkolu. I te nowe drzwi na elektroniczną wejściówkę. Za to personel ponoć z grubsza ten sam. Od jakichś… dwudziestu lat. Zapewne pani Agnieszka wciąż gra na swoim fortepianie. W tym wszystkim tylko ja się trochę zmieniłam. Urosłam. Ale znowu nie tak bardzo.  
 
Proszę, proszę… kto nas odwiedził! Zatęskniło się za przedszkolem? Dobra, teraz skup się. Pani Ela już tu nie pracuje, pani Renata, nie, to nie ona… Chryste Panie, kto to jest i dlaczego mnie zaczepia? Marta, jaka z ciebie dziewczyna wyrosła! I zna moje imię. Aaa, tak, tak, oczywiście, że panią pamiętam, doskonale pamiętam. Wdaję się w rozmowę. Raczej monolog, straszliwie trajkoczący. Przytakuję. Co tu się zmieniło, że dzieci rozpuszczone (kiedyś przecież takie nie były!), że w „muchomorkach” to więcej dziewczynek, a w „krasnalach”…, że…, że…, że…
 
Mama woziła mnie do przedszkola rowerem. Siodełko, na siodełku kocyk (koniecznie ten żółty w błękitne słoniki) i na tym wszystkim ja. Po drodze za każdym razem mijałyśmy dom, w którym w jednym z okien wisiały firanki z bohaterami mistrzowskiego Króla Lwa. Niewątpliwie było to okno pokoju dziecięcego. Szczerze nienawidziłam tego dzieciaka. Marzyłam o tych firankach! Mama była nieubłagana. Do dziś jej wypominam.
 
Leżakowanie… Wtedy ani się myślało o spaniu! Chętnie pobaraszkowałoby się wśród zabawek, a nie tam spać. Tymczasem teraz nie raz się westchnie do zupełnie niezobowiązującej poobiedniej drzemki. Niezobowiązującej, bo wtedy była obowiązkowa. Do tego stopnia wzięliśmy to sobie do serca, że pewnego razu chłopiec z mojej grupy bał się wstać i powiedzieć pani przedszkolance, że musi do toalety. Była kupa. Śmiechu.
 
I przedszkolne podwieczorki!  Po nich zabierałam z półki książeczkę, siadałam na małym drewnianym krzesełku i czytałam. Jasne, że nie litera po literze. Miałam niewiele ponad trzy lata. Opowiadałam, co widzę na obrazkach. Wokoło gromadziły się dzieciaki i słuchały. Wtedy panie przedszkolanki piły kawkę. Wyręczałam je, drobnostka.
 
I były też pierwsze buziaki. W zasadzie buziak. Trochę wymuszony, trochę nie tak jakby się chciało. I nie z księciem! No ale… Byliśmy trochę niepokorni, nieokiełznani, lubiliśmy się czasami poprztykać. Dokuczaliśmy sobie, jak to przedszkolaki. Wiecie, język lata jak łopata, na łopacie wiszą gacie… A najgorzej to już było, gdy ktoś przychodził do przedszkola z gigantyczną i urojoną raną po szczepionce. Ej, nie w szczepionkę! Standard. Ja oczywiście najpierw zakomunikowałam, że dziś rano miałam szczepionkę, więc jestem nietykalna. Później poszło gadko - podroczyłam się z kolegą i dostałam. W szczepionkę, rzecz jasna. Nigdy nie byłam donosicielką, ale wtedy piącha w świeżą szczepionkę to było przegięcie. A jakby mi spuchło?! A jakby zaropiało?! Jesteś u pani! I stąd ten buziak. Publiczny. W ramach przeprosin. W prawą dłoń i obietnica, że więcej nie będziemy się lać. Jasne. Taki wstyd! Ale nauka nie poszła w las – z chłopakami to się trzeba trochę poprzekomarzać, żeby coś z tego wyszło!
 
Był też dramat. Naukowy. To już chyba końcówka przedszkolnej edukacji. Pierwsze litery i jakże problematyczne wyrazy! Trataktor i mista. Mama do dziś się śmieje, że wybrałam odpowiedni kierunek studiów… Niech się śmieje, ale gdy panie przedszkolanki naigrywały się, że mieszkam na ulicy Kurczaka, dobrze wiedziałam, że nie na żadnego Kurczaka, a Korczaka, o!
 
Dramatyczne były też powroty do domu. Bo lubiłam siedzieć w przedszkolu. Rodzeństwo było ode mnie zdecydowanie starsze i raczej mieli ciekawsze zajęcia niż zabawa z najmłodszą. Wtedy w ramach protestu stawałam przy balkonowym oknie, przywierałam twarzą i dłońmi do szyby i krzyczałam do dzieci, które przechodziły ulicą, żeby do mnie przyszły. Mama się wściekała, bo ta szyba wiecznie była czymś wysmarowana...
 
…, że…, że… Marta, rozmawiałam przed wakacjami  z Twoją Mamą, mówiła, że nie masz chłopaka, ja mam syna, może… że… że… że… Nastąpiło zgrzytnięcie. Reminiscencje szlag trafił. Zawirowało, perspektywa się zwęziła i znowu stałam przed trajkoczącą kobietą. A niech ją i jej syna!
 
Mamo, tych firanek to Ci nie daruję. Ale przedszkole wybrałaś mi najlepsze pod słońcem. Pod topolą!