poniedziałek, 29 grudnia 2014

Wyłącz myślenie


Koniec roku jest równie durny jak moje dzisiejsze lądowanie tyłkiem na lodzie. Ludzie ganiają po mieście w zupełnym amoku, przetrząsając sklepowe półki w poszukiwaniu pożal się Boże żółtych nalepek z równie żałosnymi promocjami. Dałam się porwać temu dzikiemu tłumowi, ale jakoś szybko się z niego wyrwałam i wycofałam z tej parady atrakcyjnych cen, gdy doszłam do wniosku, że zostałam ogłupiona i nic tu po mnie.

Wracając do domu, pomyślałam, że dawno nie napisałam nic konstruktywnego. Albo nie, nie konstruktywnego. Czegoś do poczytania, ot tak. A przecież zbliża się koniec roku. Nadchodzi ten moment, kiedy człowiek boleśnie rozlicza się z tego, co zaplanował i czego nie zdążył zrobić przez ostatnie 365 dni. Myślałam też o tym, że może Olga Balas albo Kasia Zawistowska martwią się brakiem jakiejkolwiek aktywności twórczej. Mojej aktywności twórczej. Nadzieje płonne, ale zawsze to jakieś pocieszenie, tak czy nie? Ale może naprawdę ktoś tęskni za moimi przypadkami egzystencjalnymi ubranymi w bylejakość słowa i polanymi słodko-kwaśnym sosem rzeczywistości.  Więc tak sobie szłam z zapętlonymi myślami pomiędzy blokowiskami, krętymi zaułkami i kątami, w których wieczorami szemrane towarzystwo pali szlugi i wódkę pije. Bo tam cicho, dlatego tamtędy. Mimo niewielkiej odległości od głównej ulicy Mińska, bywa tam stosunkowo mało ludzi. Jedynie ci, którzy mieszkają w tych blokach i ci wcześniej wspomniani od szlugów i wódki. Szłam, szłam i myślałam. I nagle nie szłam. I z rozbawieniem pomyślałam, że odcisnęłam na śniegu moją wielkogabarytową pupę, ale na szczęście nikt przecież nie mógł tego widzieć, bo nikogo tu nie było. Więc skoro nikogo nie było, to jeszcze chwilę posiedziałam, pośmiałam się, pomonologowałam, że niby taka sprawna, że przysiady cisnę co wieczór, a jednak piruet na lodzie i mnie nie ominął.

Kiedy usłyszałam za plecami frywolne „Zgrabnie to pani zrobiła”, spanikowałam, bo przecież nikogo tu, do cholery, nie było. Zgrabnie, niezgrabnie, facet podał rękę i pomógł wstać. Podziękowałam. Pośmialiśmy się, że zima, że ślisko, że z mężczyzną trzeba się przechadzać, a nie w pojedynkę. W tym czasie zdążyłam otrzepać się tu i tam. Nie umknęło mojej uwadze, że facet przystojny, około czterdziestki, szarmancki i ładnie pachnący. Ogólnie scenariusz dla wścibskich sąsiadów ewentualnie zalążek wielkiej miłości w komedii romantycznej produkcji hollywoodzkiej gotowy. Tak pomyślałam z sarkazmem. „Gdyby nie żona, zaprosiłbym panią na gorącą herbatę. Ale wyszedłem tylko do sklepu po ananasy do sałatki i żona mogłaby zacząć coś podejrzewać, gdybym wrócił z nimi po godzinie… Scena jak z Hollywoodu, nie uważa pani?” – po czym zaśmiał się gardłowo. Taaak, widzę, że nadajemy na podobnych falach. Być może w innym wcieleniu nie będzie pan miał żony, a ja, nie daj Boże, wciąż będę wolna. Pożyczyliśmy sobie więcej szczęścia w nadchodzącym roku i poszliśmy każdy w swoją stronę.

Wracając do feralnego końca roku - myślę, że wciąż za dużo myślę. W ogóle ludzie za bardzo roztrząsają wszystko, co się da. Co by było gdyby... Trzeba było, a nie zadawałbyś teraz niepotrzebnych pytań. Za dużo planują, snują futurystycznie przyszłość, zrywając z nałogami, odchudzając się przez tydzień i zajadając przez dwa następne, a później, właśnie na koniec roku, biczują się pejczykiem rozdrażnionych myśli, że znowu coś się nie udało, nie wyszło. I stąd te wywrotki. Wiecie, jakie było moje tegoroczne postanowienie? Nie postanawiać nic, zupełnie nic, zero, null. Nad tym akurat długo nie myślałam i udało się! Pierwszy raz w życiu udało mi się zrealizować noworoczne postanowienie. W przyszłym roku będę miała takie samo. To akurat zaplanowałam, ale ciii. Bo z natury jestem realistką. I w trzech czwartych racjonalistką, co uzasadniałoby, dlaczego tyle niepotrzebnie myślę. Ale w gruncie rzeczy, czemu nie dodać odrobiny optymizmu do tej, chyba pozytywistycznej, naleciałości? I zamiast myśleć, że życie rzuca mi kłody pod nogi, nie odbierać ich jako dyskretnych desek ratunku? Niby nie planowałam, nie zamierzałam, a wyszło zdecydowanie lepiej niż się spodziewałam. Ponoć szczęściu trzeba zawsze trochę pomóc. Paradoksalne, co? Niby szczęście, a potrzebuje pomocy. I zamiast myśleć, trzeba podnieść tyłek z lodu i iść dalej. Przez następne 365 dni. A co cztery lata o jeden więcej.

wtorek, 2 grudnia 2014

Ingardenem w komplement

Lubię co jakiś czas przejść się do mojej fryzjerki. Z dwóch prostych powodów. Ona, jako jedna z nielicznych osób, potrafi ujarzmić gąszcz włosów, które beztrosko wykręcają się na prawą i lewą stronę głowy. Potrafi ułagodzić je tak, że nawet przez ułamek sekundy wydaje mi się, że to proste i przecież ja też tak mogę. Na drugi dzień okazuje się, że jednak nie. A zdaje się, że nad własną głową wypadałoby mieć kontrolę. To magia. Zdecydowanie czarna. Poza tym – i to jest drugi powód – zawsze zarzuci w moją stronę jakimś komplementem, za który oczywiście na miejscu byłoby podziękować albo przy okazji którego należałoby się zarumienić w akcie absolutnego skrępowania w podobnych sytuacjach. I wcale nie jest tak, że ten komplement jest zwykłą formalnością, wyrachowanym profesjonalizmem, życzliwością Chińczyka, dla którego wszystko jest najlepsze i na zawsze, co potwierdza hologram na każdym rękodziele produkcji małych żółtych dłoni.
Poszłam więc z tych właśnie dwóch powodów do mojej fryzjerki. W piątek zdaje się. I było tak, jak przedstawiłam wcześniej. Było czarowanie z nożyczkami, szczotką i suszarką w ręce i było komplementowanie. Czarowanie wyszło całkiem w porządku, lustro nie pękło, ale też nie wypowiedziało magicznej sentencji, kto jest najpiękniejszy na świecie, a ja nie odpowiedziałam, że ja. Wyszło więc na zero. Komplementowanie natomiast zwaliło mnie z nóg. Podobnież schudłam. Przepraszam, znikam w oczach. Zażartowałam, że po prostu część ciuchów faktycznie rozciągnęła mi się w praniu, ale to wina pralki, nie moja. Ach, moja połechtana próżność! Oczywiście, że schudłam i mocno rajcuje mnie, że to zauważyłaś! I gdyby na tym się skończyło, byłoby wszystko w porządku i mogłabym w nastroju Narcyza opuścić salon. Ale padło feralne pytanie, które zawsze wprowadza mnie w zakłopotanie. Dla faceta czy dla siebie? Ale co? A, że znikam w oczach? Nie, nie, no jasne, że dla siebie. Właściwie dla zdrowia i dobrego samopoczucia. Cóż za pomysł. Odprowadziła mnie do drzwi przeciągłym spojrzeniem, puściła perskie oko, a ja, wiedząc, że przed Bożym Narodzeniem już się nie spotkamy, pożyczyłam wesołych świąt i wyszłam.
Zdajecie sobie sprawę z tego, że normalny człowiek po wizycie u fryzjera cieszy się, że zmienił jakiś szczegół w swoim życiu, że może ktoś to doceni, że po prostu zrobił dla siebie coś, co sprawiło mu satysfakcję. Zatem nic podobnego w moim przypadku. Schodząc po schodach, już myślałam o tym, że z nami jak z książkami. Tak, może i płytka ta metafora z porównywaniem wyglądu człowieka do okładki, a jego wnętrza do treści. Ale polonistom jednak te książki jakoś przewijają się przez życie, no i co zrobić. Więc fryzjerka najzwyczajniej w świecie komplementowała moją okładkę! A raczej jej format. Połechtała mojego wewnętrznego Narcyza. I to wydaje się najprostszy rodzaj komplementowania. Miły, to prawda, ale płaski. Dający poczucie chwilowego dowartościowania. Chwilowego, bo okładka, nawet ta, o którą się dba, ostatecznie niszczeje. Normalnemu człowiekowi po wizycie u fryzjera nie przychodzi też na myśl Roman Ingarden. Ten od przeżycia estetycznego. Bo w pewnym sensie wypowiedzenie komplementu jest rodzajem reakcji na coś miłego dla oka, ucha, twórczą postawą nadawcy komplementu. Zauważeniem jakości. I zapewne w tym momencie zaczęłabym erystyczną potyczkę z Ingardenem, bo przecież on miał na myśli dzieło sztuki, nie człowieka. Ale… Każdy człowiek to boski majstersztyk, dziełem sztuki jest, więc jakości, godne komplementowania, również ma. Pozostaje kwestia wartościowania. Bo jakości się wartościuje, czyli dołącza emocje. Jakości, czyli elementy okładki. Wartościuje się je poprzez treść, wnętrze. I to już wyższy stopień komplementowego wtajemniczenia. Dla mnie osobiście niezwykły. Podziwiam ludzi, którzy potrafią dostrzegać w sobie, w innych wartości. Nie jakości, które można oglądać w lustrze. Wartości, które ogląda się przy pomocy sondy wyposażonej w pokłady wrażliwości.
Najbardziej osobliwe jest to, że sama nie dostrzegam w sobie pewnych wartości. A może dostrzegam, ale jestem zbyt skromna, żeby się do nich przyznawać. No, to teraz się zapewne skromnością popisałam. Ale tak jest. Pocieszające, że od wyłuszczania moich wartości mam ludzi. Wyręczają mnie w jakiś sposób, ale też mówią o mnie takie rzeczy, na które najprawdopodobniej nigdy w życiu bym nie wpadła. Kto by pomyślał, że Małgorzata Musierowicz mogłaby napisać książkę, której bohaterką byłabym ja? Bo nie jestem bezbarwna. Serio? Przysięgam, że to też nawet nie przeszłoby mi przez myśl. Albo że jestem radosna. Myślałam, że zdystansowana. Albo że mam talent. Jakikolwiek. Może nawet do napisania czasami czegoś w miarę sensownego. Być może.
Ostatecznie doszłam do wniosku, że komplementowanie wartości jest najwłaściwszą, bo racjonalną, formą komplementowania. Mówi jakąś prawdę o człowieku. I jest na swój sposób trwałe. I miłe. A format okładki z czasem może się zmienić. Lustro roztrzaska się na drobinki i jakości szlag trafi. Mam nadzieję, że Ingardena nie trafiło. Swoją drogą… Powinien być mi wdzięczny, że o nim pomyślałam.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Życie sztuką przymusową

Wstałam dziś z łóżka prawą nogą. Tak, to zdecydowanie była prawa noga. I choć długo się ociągałam, licytowałam się z budzikiem, błagałam, prosiłam, że jeszcze pięć minut, bo poduszka taka miękka, a pościel przywarła do mojego ciała niczym druga skóra i nie chciałabym jej tak bezdusznie zrywać  – nie było litości. Wstać musiałam. W ten deszczowy poniedziałek. Jaki by nie był. Musiałam wstać. Więc postanowiłam, że wstanę prawą nogą. Bo dlaczego nie? W końcu mam wolną wolę, więc wolę wstać prawą niż lewą. Pomyślałam chwilę, która prawa, która lewa i czy na pewno jedna i druga należy do mnie. Wszystko się zgadzało, przypadkowych gości w nocy nie miałam. Ani gości gości, ani gości facetów. Skoro już to wszystko ustaliłam, siadłam z powrotem na łóżku i popadłam w skrajnie idiotyczną refleksję, która zajęła mi dobrych kilkanaście minut straconej już porannej produktywności.
O czym myślałam? Najpierw wściekłam się na Ewkę. Z całym szacunkiem dla wszystkich kobiet o tym imieniu. Ale gdyby nie ona, Ewka, ta biblijna, to nie musiałabym wstawać. Mogłabym cały dzień przeleżeć w cieniu kokosowej palmy, ciesząc się nieziemskimi, bo rajskimi, widokami. I bez stanika mogłabym chodzić. Bo wstydu bym nie znała. A tak to znam i dobre obyczaje, wszelkie konwenanse i dobry smak nakazują mi codziennie ten cholerny stanik zakładać. Ale nie - musiało ją podkusić. Musiała zaimponować samcowi, Adamowi, jak by był towarem luksusowym. Musiała zarzucić haczyk, musiała zwrócić na siebie uwagę. Jabłko. Genialny pomysł. Wprost najlepszy. Wtedy nie było jeszcze problemu  rosyjskiego na Ukrainie i polskiego w Polsce, więc Bóg Ojciec nie rozdawał jabłek za darmo.  Więc ona postanowiła je sobie wbrew Jego woli potajemnie zagarnąć. I nagle zaszło Słońce, widoki huknęły o ziemię, a piersi wpasowały się w miseczkę C.
Gdy już się rozprawiłam z przyczynowo-skutkowym ciągiem bezmyślnych poczynań Ewki, przyszła mi do głowy kolejna myśl. Dość gorzka. Wiecznie robimy coś pod presją. Muszę wstać, muszę się ubrać, muszę jechać do pracy, muszę, muszę i wciąż wszystko muszę. Dzień świstaka. Wciąż i wciąż to samo. A nawet, gdy zdarza się wolniejsza chwila, to ja wciąż muszę! A gdy pokuszę się o słodkie nicnierobienie, to później mam jakieś paradoksalne wyrzuty sumienia. Musiałam, a nie zrobiłam. I tak się zmuszam do tego życia. Zamiast je przeżywać, w jakiś niezrozumiały sposób je przebywam. Z dnia na dzień bez jakiegokolwiek zastanowienia. Durne to wszystko. Z jednej strony nęci wizja czegoś zupełnie szalonego, zerwania z taką doczesnością, ale z drugiej strony muszę. Po prostu muszę. Nie mam czasu, bo muszę.
Ostatnio jechałyśmy samochodem wcześnie rano do Warszawy. Musiałyśmy. Dzień jak co dzień. Później z tej Warszawy wracałyśmy. Nie musiałyśmy, ale wypadało. Zupełne przywidzenie, zarysowana płyta. Rano noc, w nocy noc. Można się pogubić. Zastanawiałyśmy się, jaki będzie ciąg liczb najbliższego losowania i jaka w ogóle kumulacja. I że gdybyśmy wygrały to hulaj dusza, piekła nie ma. Nagle zapadła cisza. Popadłyśmy w jakąś apatyczną melancholię. Milczenie trwało chwilę, ale wydawało się, że to cała wieczność. Przerwał je dopiero soczysty wyraz zwyczajnej niemocy, zmęczenia tym ciągłym przymusem.
Nie wybaczę Ewce tych feralnych zalotów, bo przez nie wszyscy muszą. Ja muszę, ty musisz, my musimy.
Całą tę refleksję skwitowałam dwoma wyrazami najwyższej dezaprobaty i wstałam z łóżka. Musiałam coś zjeść. Nawet żołądek notorycznie mi przypomina, że wciąż coś muszę. Na szczęście mam wybór i sama mogę zdecydować, na co mam ochotę. Choć czasami ogranicza mnie wyposażenie lodówki i wtedy też muszę zadowolić się tym, co w niej jest.

sobota, 8 listopada 2014

O tym, jak księżniczka wypadła z wieży

Dawno się nie widziałyśmy i los chciał, że w zupełnie magiczny sposób jakoś udało nam się spotkać. Na wykładzie. Chryste. Gdzie jak gdzie, ale na wykładach zawsze dochodziło do najlepszych konspiracyjnych konwersacji. Szczególnie na tych, które trwały do dwudziestej. I dotyczyły kwestii własności intelektualnej i czegoś jeszcze, co o takiej porze jest co najmniej kosmiczne z punktu widzenia przyswajania wiedzy. Mniejsza, teraz jesteśmy na piątym roku. Zajęć stosunkowo mało, więc gdy wpadamy spóźnieni o studencki kwadrans na wykład o morderczej ósmej rano, ogarnia nas paraliżująca konsternacja i pytamy się w duchu, czy osoby, której o tej dziwnej godzinie słuchają dowcipasów o niszowym poecie, na pewno z nami studiują. Nagle okazuje się, że tak – to nasza filologiczna brać, filologia polska pany.
 
I jedna setna tej braci [wybaczcie, ale nie wiem, ile dokładnie pozostało nas na roku, więc ułamek podaję w mało znaczącym przybliżeniu – chodzi jedynie o informację, że to jedna osoba, która jest płci zdecydowanie żeńskiej] zamiast ucieszyć się na mój widok, zapytać, co słychać i w ogóle powiedzieć, że wspaniale mnie widzieć i że schudłam – nie, null, nic z tych rzeczy, więc pewnie tylko mi się wydawało, że schudłam. W porządku, pewnie się ucieszyła, że mnie widzi. Ale sprawę funkcji fatycznej języka załatwiła pytaniem zgoła nie na miejscu. Moja odpowiedź była równie groteskowa, co i nasza wspólna reakcja. Żeby nie być nieuprzejmą, odbiłam piłeczkę i zadałam jej [tej jednej setnej] to samo pytanie. I miałam obraz w stylu copy/paste, bo odpowiedź znowu była groteskowa i reakcja [wspólna] takaż sama. Wybaczcie, ale nie widzicie się cztery miesiące z górką i na wstępie pytacie potencjalną osobę, czy ma faceta? Jedna parsknęła śmiechem, druga też, właściwie nie wiadomo dlaczego. Uśmiałyśmy się równo, bo ja z przymrużeniem oka skwitowałam pytanie zdawkowym Żartujesz?, a ona [ta jedna setna] opowiedziała synonimem, czyli czymś bliskim semantycznie mojej reakcji. Tak to właśnie podtrzymałyśmy rozmowę, czyli spełniłyśmy podstawową funkcję języka.
 
Tyle tytułem wstępu, choć dalej długo nie będzie. Zastanawiałam się później nad moją odpowiedzią. I sięgnęłam pamięcią do zamierzchłych czasów. Czasów dłubania patykiem w błotnistej kałuży, urządzania pogrzebów wcześniej ubitym robalom i bujania się na huśtawce aż pod niczym niezmącony błękit nieba. Miałam ideały. Szczególnie jeden, który składał się z wielu ideałów. Plan był perfekcyjny. Dorosnę. Za dzieciaka każdy marzył, żeby być dużym. W zasadzie, jak teraz nad tym myślę, mój plan spalił na panewce, bo planowałam być wysoka. Chciałam też chodzić do dobrze płatnej pracy, elegancko się ubierać i przede wszystkim malować usta na ponętny karmazyn. Chciałam mieć ładne piersi – nie za duże, nie za małe. Nie wiem, dlaczego akurat tak. Po prostu taki był plan. I chciałam mieć męża, z którym dzieliłabym małżeńskie łoże, spełniając obowiązki względem niego i przysięgi zaludniania globu. Mąż miał być oczywiście perfekcyjny. Ideał miałam w głowie. Wysoki. Szczupły. Brunet. Dziennikarz albo weterynarz. Może aktor. Albo lepiej piosenkarz. Wysportowany. Romantyczny. I tak dalej zbierałam leksemy do słownika mężowskich superlatyw. Projekcji ideału nie doczekałam się do dziś i jakoś mi z tego powodu wszystko jedno. Najwidoczniej książę, mój przyszły niedoszły mąż, galopując do mnie, spadł nieszczęśliwie z białego konia. I chętnie bym mu za to podziękowała. Choć wstrząs był nie mały, gdy w końcu doszłam do wniosku, że ani nic nie można stuprocentowo zaplanować, ani że nikt nie może być idealny. Do takich wniosków trzeba dorosnąć. Nie osiągnąć pełnoletniość. Dorosnąć. U mnie dokonało się to jakoś niedawno. A dlaczego bym mu podziękowała? Bo gdyby nie spadł z tego konia, musiałabym się do niego dostosować. Musiałabym chodzić jak w szwajcarskim zegarku. I koszule musiałabym kanciasto prasować, i do makaronu dorzucać sześć, nie daj Boże siedem, listków bazylii i cyklicznie przeprowadzać testy białej rękawiczki w zakamarkach mieszkania, o których nie miałabym bladego pojęcia. A tak to dyskretnie pogrzebałam mego przyszłego niedoszłego, spadłego z białego konia, żałoby nie przywdziewając ku osobistej radości. Spaliłam ideał perfekcyjnej dorosłości na realnym stosie rzeczywistości. Wypadłam z wieży, rozczesując, jak się później okazało, nieidealnie ułożone włosy.  

środa, 29 października 2014

Plan na niemożliwe

Dziś jest jeden z tych dni, w których czuję się dziwnie. Nie, nie rozbiera mnie choroba, wszystko widzę wyraźnie. Po prostu we krwi płynie radość. Zdziwienie, stres i niepewność. Lekkie przerażenie. Wszystkiego po trochu. Grunt, że całość wypada pozytywnie. Endorfiny zdecydowanie wzięły górę. I ten stres też jest zupełnie na miejscu. Bo nie jest inwazyjny i wściekły. Jest motywujący. Przynajmniej na razie tak mi się wydaje. Napawam się chwilą.
 
Nie, nie zaręczyłam się. W ciąży też nie jestem. Żadnych rewolucji.
 
Najzwyczajniej w świecie się ucieszyłam. Ostatnio bywało gorzej. Stała przede mną gigantyczna góra, której nie potrafiłam obejść. Nijak. Siadałam więc u podnóża i zastanawiałam się, co zrobić. Z życiem, ze sobą.  Jak już od siedzenia zaczynał boleć mnie tyłek, a wielogodzinne rozmyślania doprowadzały mnie jedynie do łez, to wstawałam i chodziłam w tę i we w tę, kopiąc kamień, który spadł ze szczytu. Ale po jakimś czasie zaczął się buntować największy palec u nogi. Stwierdził, że jestem cholerną egoistką, myśląc, że tylko mnie boli życie. Okazało się, że jego też boli. I to przeze mnie. Zupełnie się załamałam.
 
*
 
Spotkałam Go. Już wcześniej się z Nim widywałam. Nawet często rozmawialiśmy, choć czasami miałam wrażenie, że mnie w ogóle nie słucha. Jakby był nieobecny. Albo jakby Go nie było. Ta myśl mnie mocno przerażała. Rzadko się odzywał z własnej woli. A może to ja Go ignorowałam. On był i cały czas słuchał. Bardzo dobrze wszystko słyszał. Teraz zauważyłam, że ma ze sobą mapę i busolę. Na szybko przeanalizowałam sytuację.
 
On. Mapa. Busola.
 
Ja. Dwie nogi.
 
Góra.
 
Wspięłam się. Wspięliśmy się.
 
I nagle okazało się, że niemożliwe po prostu się stało.

piątek, 17 października 2014

Caramba!

Ostatnio w radiu słyszałam o jakichś najnowszych badaniach, z których wynika, że Polacy są w antybiotykowej czołówce. W sensie: boli mnie mały palec u nogi - internety złowieszczo szepczą, że to jeden z głównych symptomów grypy, więc pyk! antybiotyczek, a florę bakteryjną niech szlag trafia. Prosta sprawa. Wcale się nie dziwię, że my, Polacy, łapiemy wszelkiego rodzaju infekcje, wirusy, klimakteria, chandry i inne pierdoły. W takiej strefie klimatycznej ciężko nie popaść chociażby w tymczasową depresję lub przynajmniej nieokiełznaną melancholię. To taki skok na główkę. Albo szok termiczny. To może bardziej. Chociaż w obu przypadkach można/może skręcić. Sobie skręcić, się skręcić.
Ale te nieszczęsne infekcje... Psychiczne są najgorsze. Najgorsze bez dwóch zdań. U progu zeszłorocznej jesieni byłam przekonana, że wymiana żarówek zwykłych na energooszczędne będzie pewnego rodzaju sposobem na radzenie sobie z wcześniej zapadającymi egipskimi ciemnościami na dworze. Nieraz bywało, że zanim dzielnicowy zapalił knot w latarni, całą ulicę zdążył pochłonąć mrok. Żarówki miały też poniekąd zastąpić słoneczną witaminę D, której niedobór, jak powszechnie wiadomo, niekorzystnie wpływa na układ kostny, nerwowy, mięśniowy i w ogóle, jak każdy niedobór, źle wpływa na organizm. W tym również jego część psychiczną. I, owszem, w zeszłym roku się to wszystko sprawdziło i przeżyłam. Te same żarówki świecą do dziś, tyle że już nie wystarczą na tę jesienną cholerę, która mnie, od dłuższego już czasu, strzela i rozsadza od środka. Oczywiście, na zewnątrz, na twarzy wszystko gra, żeby nie było. Jest idealnie. Ale momentami byle niuans, byle błahostka potrafią mnie doprowadzić do białej gorączki. A gdy tych cholernych niuansów nazbiera się cała góra, zdecydowanie odpadam, ja wysiadam, bo mam najzwyczajniej w świecie dość. Zupełna apatia, bezradność psychiczna. Za to wzmaga się produktywność, bo jakoś to wszystko trzeba przełknąć, strawić i pożegnać się z tym raz na zawsze. Bo niezdrowo tak z toksynami wchodzić w dłuższe związki. Ostatnio mi się nazbierała taka toksyczna góra, a na jej wierzchołku chorągiewkę zaczepiła ósemka. Tak, ósemka. Ząb mądrości. Wpadłam w panikę, że prawa górna ósemka wyżyna mi się pod dziwnym kątem i na pewno będzie do ekstrakcji. Niuans, nie? Nie mam na to wpływu, ale profilaktycznie za pięć minut będę u pani stomatolog, żeby może porozmawiała z tym ewolucyjne uwstecznionym zębem i przemówiła mu do rozumu – w końcu jest zębem mądrości, więc mniemam, że jakiś tam swój rozum ma. Może pod wpływem jej słów nie prześwidruje mi policzka. Bo przecież ja wiem najlepiej, że on ma zamiar mi ten policzek prześwidrować na wylot. Kosztowało mnie to kilkunastominutową refleksję, dlaczego muszę być w większości populacji ludzkiej, której te zęby są zupełnie niepotrzebne, a do tego wyrastają krzywo, skośnie i tylko przyprawiają o kilkuletni, z przerwami, ból dziąsła. I po tej, jakże desperackiej, myśli strzeliła mnie jasna cholera.
Puknęłam się w głowę. Miałam zdecydowanie psychiczną infekcję. Ale już wiem, że to nie kwestia żarówek i niedoboru witaminy D. I nawet znalazłam sobie nieinwazyjny antybiotyk. Kontakt z innym psychicznie zainfekowanym człowiekiem zdecydowanie poprawia mi samopoczucie. Bo zapominam o swoich toksycznych górach i niuansach, zdradzam pewne pokłady empatii i wszystkim to wychodzi na dobre.
Jesień to zdecydowanie najodpowiedniejsza pora roku na rozmowy egzystencjalne. W każdej strefie klimatycznej.
Aha, okazało się, że z ósemką wszystko w porządku. Taki niuans.

poniedziałek, 13 października 2014

Dialogi grozy odc. n-ty

Biegłam. Możecie wierzyć lub nie, ale naprawdę biegłam. Powinien być o osiemnastej zero osiem. Miałam w zanadrzu około minutę, ale biegłam. Nienawidzę się spóźniać. A też nie chciałam, żeby na mnie czekał.
Nie zaczekał. Chociaż biegłam, a normalnie tego nie robię. Powiedziano mi, że czekał. Trzy minuty przed czasem. Muszę zadzwonić do mojego przewoźnika i w miarę transparentnie wytłumaczyć, że osiemnasta zero osiem to osiemnasta zero osiem, a nie zupełne widzi mi się kierowcy.
Musiałam więc zaczekać na następny autobus. Zazwyczaj moje czekanie przyciąga ludzi, którzy nie mogą stanąć gdziekolwiek indziej – tylko koło mnie. Bo tak. Bo chodnik za wąski. Bo ja muszę mieć, o czym pisać. Dlatego zagarniają moją prywatną przestrzeń, moją kostkę chodnikową konkretnego ułamka czasu. I tym razem mnie nie ominęło. Stanęli – ni mniej, ni więcej półtora metra ode mnie. Para polskiego obywatelstwa. Dziewczyna niczego sobie i jej prawilny mężczyzna w szeleszczącym dresiwie bez lampasów, za to ze skarpetkami pod samo kolano. Do tego fajek i litry skompresowanej kofeiny zapuszkowane w energetyku. Jego twarz zupełnie bez wyrazu, a jej oczy wpatrzone w ten bezmiar myśli. Ludzie to się potrafią dobrać, nie ma co.
- Mogłabyś schudnąć. Zapasłaś się, że wstyd mi się z tobą pokazywać.
- Dobrze, kochanie.
To wystarczyło. Wbiło mnie po kostki w chodnik, a szczęka opadła mi po biust. Ale jak to dobrze, kochanie? Ja z miejsca posłałabym mu siarczysty policzek, zawróciła na pięcie i poszła zrobić rachunek sumienia z tej znajomości. Zapasłaś się. Wstyd mi. I dobrze, kochanie? Naprawdę zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ludzie ze sobą są, bywają, wiążą się czy jakkolwiek by tego nie ująć. Już nawet nie mówię o tym przypadku, tylko tak globalnie. No i co z tymi facetami? Przepraszam, kolego, chyba skarpetki ci trochę opadły - podciągnij. To, że masz coś tam w slipkach, to jeszcze nie znaczy, że jesteś mężczyzną. Nawet więcej – nie jesteś nim, skoro mówisz, że twoja kobieta się ZAPASŁA. Ja rozumiem, że na rodzaj męski nie ma wzoru, który można by wcielić w życie i żeby jakoś to wszystko normalnie funkcjonowało. Oni mają swój świat, który dla mnie jest enigmą, i trzeba to zaakceptować. Porozrzucane po całym domu skarpetki nawet jestem w stanie zrozumieć, nawet uprać w przypływie czułości, ale prostactwa nie pojmę. I tego piorunującego dobrze, kochanie też nie. Nawet nie próbuję.
Prawdę mówiąc, jestem ostatnią osobą, która powinna się wypowiadać na temat związków i relacji damsko-męskich. Certyfikatu nie mam, dobrych referencji też nie otrzymałam. Ze związkologii dostałam sromotną pałę. Nie, nie pałę. Jedynkę. Z chemią też było jakoś pod górkę, a i romantyzm okazał się problematyczny.
Ostatecznie, przynajmniej tak mi się wydaje, ludzie nie wiążą się ze sobą ze względu na aparycję, szeroko pojęte rozmiary, wymiary, grubość portfela. Sama nie wiem. A już najgorzej, gdy próbują cię wtłoczyć w swoje wymyślone ramy, upupiają, narzucają coś, co ci kompletnie nie odpowiada. To jakby facet kazał mi urosnąć dwa centymetry, żeby dobić do metra sześćdziesięciu… Bo tak. Bo jak nie, to koniec. A ja na złość nie założyłabym szpilek. Bo nie. I koniec.
Ale jej najwidoczniej to nie przeszkadzało. I tylko przytaknęła kochanemu.

czwartek, 2 października 2014

Oświadczyny: level master


Scena balkonowa. Oczywiście widziana z mojej perspektywy, bo to ja siedziałam na balkonie i przysłuchiwałam się rozmowie. Nie, nie podsłuchiwałam. Ja wcześniej wstawiłam wodę na herbatę, rozłożyłam na balkonie leżak i postanowiłam, że z książką w ręce relaksacyjnie skorzystam z, być może ostatniego, pogodnego dnia. Bo jutro pobudka o piątej zero zero – jak zaczynać piąty rok studiów to z fajerwerkami, a co. Mniejsza z tym. Ja byłam pierwsza, oni przyszli później. I już nawet nie chodzi o to, że książka nie była ciekawa. Bo była i to bardzo. I będzie jeszcze przez najbliższe trzysta stron. Steinbeck jest genialny! Nie wiesz, kiedy osiemset z górką stron topnieje ci w rękach.
Już od dawna wiem, że chodnik przed moim domem to idealne miejsce spotkań towarzyskich kotów, psów, sąsiadek, czasami koneserów trunków niebanalnych. W zasadzie każde miejsce jest dobre, żeby poplotkować czy wypić szampana za piątkę. A nawet się oświadczyć.
Ona szła zdecydowanym krokiem. Z uporem. Ani się nie obejrzała. On podążał za nią. Trzymał delikatny dystans – na wypadek, gdyby przyszło jej do głowy odkręcić się, zamachnąć workiem i trzasnąć go prosto w twarz. Wyobrażam sobie, że tak istotnie było kilkanaście metrów przed właściwą sceną. Tą balkonową, która w zasadzie nic nie miała z Shakespeare’a. Ale z balkonu oglądana, więc balkonową była.
Zatrzymała się. Mechaniczny obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Brak wiatru nadrabiał wirujący w powietrzu worek ze szkolnymi tenisówkami. Głos miała przesłodki, na pewno był jej atutem. Nawet najgorsze słówka wypowiadane przez nią, brzmiałyby niczym szczebiot kanarka. Zapytała, czemu za nią idzie. No, czemu?! Gadaj. Miała dosyć, że w szkole ciąga ją za warkocze i naigrywa się z kolegami za jej plecami. Nie odpowiadał. Była wściekła. Zaczęła tupać nogą i nalegać, żeby coś powiedział, a nie tylko głupkowato wpatrywał się w buty z niezawiązanymi sznurówkami. Niczym prawdziwa kobieta z zespołem napięcia przedmiesiączkowego smagała go słowami, a on był niewzruszony. Powiedziałabym, że był prawdziwym twardzielem i gdy dorośnie, jego żona będzie się mogła na nim wyżywać jak na worku treningowym, a on będzie nieugięty! Znowu mechaniczny obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Nie zrobiła czterech kroków i nasz niewzruszony poruszył się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Poruszył to mało, on się odezwał! Powiedział do niej po imieniu, łagodnie, nawet czule. Powiedział, że ciąga ją za warkocze, bo są długie i miękkie. I wczoraj miała takie ładne różowe kokardki. A z chłopakami się wcale nie podśmiewa. No, może trochę. Ale to dlatego, że głupio się z dziewczynami kumplować. A on wcale nie chce się z nią kumplować! I kolejny mechaniczny obrót o tę samą liczbę stopni. Patrzyła na niego. Był nieco wyższy od niej. Skoro nie chcesz się kumplować, to czemu za mną leziesz?!
I tu zwrot akcji. Zgrzyt. Powinien być gwieździsty wieczór, płynące z oddali smyczkowe dźwięki i najlepiej wieża Eiffla w tle. Tak sobie kiedyś wyobrażałam oświadczyny. Ale byłam wtedy bardzo mała i głupiutka. Teraz sobie nawet tego nie wyobrażam. Ale na pewno nie chciałabym zemdleć z wrażenia w pompatycznym Paryżu. Ona zapewne też sobie wyobrażała to tak, jak ja kiedyś. Naiwne myślenie. Nie wiem, czy zrozumieliście. On naprawdę klęknął na tym chodniku przed moim domem, zza pleców wyjął ułamaną gałązkę jarzębiny i zapytał, czy się z nim ożeni!
Pewnie mieli osiem, może dziewięć lat. Powiedziała, że nigdy w życiu. Bo jest blondynem, a ona woli brunetów. A! I tamten ma fajniejszy rower. Więc nie idź już za mną, nie ożenię się z tobą! Mechaniczny obrót i poszła. I on poszedł. Ale już nie za nią.
Ja bym się zgodziła. Dla tej jarzębiny… I jakby nie było – lubię, gdy mężczyzna bawi się kosmykami włosów. Moich włosów.
I na chodnik przymrużyłabym oko.

poniedziałek, 22 września 2014

Rozmowy niekontrolowane

Dzisiaj byłam uczestnikiem najdurniejszej rozmowy telefonicznej. Najdurniejszej od czasu, gdy w ogóle zaczęłam mówić do słuchawki halo. Ewentualnie tak, słucham. Czyli od dawna. Od równie długiego czasu powtarzam mojej Rodzicielce, że czas najwyższy zlikwidować telefon stacjonarny, bo jest niemiłosiernie irytujący. Szczególnie dlatego, że dzwonią na niego wyłącznie ludzie parający się nękaniem innych ludzi wyrafinowaną ofertą promocji, spotkań i niepowtarzalnych okazji. Żadna praca nie hańbi, ale ta z pewnością nie uszlachetnia – choć pracować trzeba. Więc gdy dzwoni ten nieszczęsny stacjonarny, to najzwyczajniej w świecie go nie słyszę. Wciskam mute i po sprawie.  Ale dziś mnie podkusiło. Tak cholernie mnie podkusiło, że przysięgam, iż był to ostatni raz, kiedy pofatygowałam się po kilkunastu schodach z góry na dół do telefonu.
 
Oferujemy… Zapraszamy… Będzie Okrasa… Garnki do gotowania na parze… Zdrowe jedzenie… Fit… Slim… Mainstream… W d… nam się poprzewracało i nie wiemy już, na czym zarabiać… Żelazko dla każdego… Przyzna Pani, że interesująca oferta?
 
Nie.
 
Na jaki adres mogę wysłać zaproszenie? Jak ma Pani na imię? Marta, och, wspaniałe imię. Kogo Pani zabierze ze sobą na to wydarzenie? Żelazko dla każdego. Piękne imię…!
 
Nie mam pojęcia, czy typ był wczorajszy czy dzisiejszy, może przygłuchy. Na pewno miał problem z analizą semantyczną wyrazu nie, czyli zbitki trzech liter z najwyższej półki polskiej leksyki. Dodatkowo trajkotał głosem porannego słowika, co już doprowadzało mnie do szału. Mówię, że nie chcę zaproszenia, że nie przyjdę, że nie zamierzam nikogo zabrać, że i tak jem zdrowo, że…
 
A to skoro Pani jest kucharką (nie mam pojęcia, skąd takie przypuszczenie) albo specjalistką od gotowania (zdecydowanie tak, profesjonalnie przyprawiam świąteczne sałatki), to tym bardziej trzeba wziąć udział w tym niepowtarzalnym wydarzeniu…
 
… które odbywa się bez mała dwa razy w miesiącu. A specjalistką od gotowania to jestem taką, że ostatnio niemalże zjarałam garnek. Nie, dziękuję. Jeżeli procedura przewiduje wysłanie zaproszenia, to bardzo proszę.
 
A kogo, a kogo Pani zabierze ze sobą, Pani Marto? Pani ma takie cudowne imię, już to Pani mówiłem? Jeszcze trzy osoby może Pani ze sobą zabrać… Żelazko dla każdego!!
 
Przepraszam, a jak cudowna jest Pańska godność?
 
Moja godność? Moja godność będzie do zaprezentowania na spotkaniu…
 
A zatem Panie MojaGodnośćBędzieDoZaprezentowaniaNaSpotkaniu, bardzo dziękuję za rozmontowanie mi dnia. Przy okazji mam dla Pana kilka cennych uwag – tak na przyszłość, choć niech ze mną tej przyszłości Pan nie wiąże, bo już więcej nie odbiorę żadnego telefonu z rodzaju stacjonarnych. Warto byłoby podać miejsce, datę i godzinę spotkania, a nie podszywać się pod marnej jakości trefnisia i bajerować tym swoim kastrackim głosikiem. Bajerować w cudzysłowie oczywiście. Bo gdybym nawet chciała się wybrać (ale nie chcę!) na to, jak Pan to  zgrabnie ujął, niepowtarzalne wydarzenie, to nie wiedziałabym, dokąd mam iść. I nawet nie miałabym się na kogo powołać. Chyba że na Pana o oryginalnym nazwisku MojaGodnośćBędzieDoZaprezentowaniaNaSpotkaniu. Bez odbioru.
 
Ależ Pani drapieżna… To na jaki adres wysłać to zaproszonko?

czwartek, 11 września 2014

NADAJĘ STOP KOMUNIKAT STOP

Niby pogawędka o pogodzie do niczego nie prowadzi. Jest zapychaczem, fatyczną funkcją języka, wymaganą formalnością, bo przecież głupio nie powiedzieć nic. Mnie jednak do czegoś doprowadziła. I pogoda, i sama myśl o pogodowej pogawędce. Dzisiejsza aura mówi wprost – czas pogodzić się z kocem i ciepłymi skarpetkami. I wszystko jasne, proste. Przyjęłam. Bez odbioru. Wciągam na zmarznięte stopy skarpetki i owijam się kocem. Banał. Lubię takie komunikaty. Więc po co gadać o pogodzie? Gadać – bo to nie rozmowa, to pusta, nic niewznosząca do naszego systemu wartości paplanina. Bełkot, potok bezmyślnie wyartykułowanych słów. Nienawidzę gadać. Nienawidzę, ale boję się powiedzieć wprost. Dlatego gadam. I owijam w bawełnę. Tworzę siatkę skojarzeń, domysłów, niedopowiedzeń, bo niezręcznie mówić zupełnie na serio. Jakiś paraliżujący strach, który nakazuje wszystko metaforyzować, poetyzować, urabiać tak, żeby nie było wiadomo, o co tak naprawdę chodzi. Zamiast rozmawiać, puszczam oko do niejasnej aluzji, która w tym momencie wydała mi się stosowna w użyciu i rozmywam prawdziwy sens. I później się zastanawiam, czy zostałam dobrze zrozumiana, czy mój rozmówca był na tyle światły, żeby się domyślić, że gdy z uśmiechem mówiłam „A”, miałam na myśli nieco tęskne „B”.
Nie potrafimy rozmawiać. Nie chcemy wyłączyć dumnej części intelektu, która, choć w życiu niezbędna, często wszystko komplikuje. Stąd tyle niefortunnych komunikatów, paradoksalnych sytuacji. I tylu niezrozumianych ludzi na świecie. Bo nikomu przecież nie przyszło do głowy, żeby powiedzieć wprost. A byłoby zdecydowanie łatwiej. I pewniej. Prosty komunikat daje pewność i rozwiewa wątpliwości. No, chyba że ktoś kręci – wtedy pewności nie ma nigdy.
A ja znowu o pogodzie.

wtorek, 2 września 2014

Przedszkole pod topolą

Tak naprawdę niewiele się zmieniło. Nieco odnowiony budynek. Zniknęły namalowane na ścianie balkonu rozbawione niedźwiadki, których widok witał dzieci rano wchodzące przez furtkę. Nadal stoi wysokie drzewo, dzięki któremu mogła powstać piosenka o przedszkolu pod topolą. O moim przedszkolu. I te nowe drzwi na elektroniczną wejściówkę. Za to personel ponoć z grubsza ten sam. Od jakichś… dwudziestu lat. Zapewne pani Agnieszka wciąż gra na swoim fortepianie. W tym wszystkim tylko ja się trochę zmieniłam. Urosłam. Ale znowu nie tak bardzo.  
 
Proszę, proszę… kto nas odwiedził! Zatęskniło się za przedszkolem? Dobra, teraz skup się. Pani Ela już tu nie pracuje, pani Renata, nie, to nie ona… Chryste Panie, kto to jest i dlaczego mnie zaczepia? Marta, jaka z ciebie dziewczyna wyrosła! I zna moje imię. Aaa, tak, tak, oczywiście, że panią pamiętam, doskonale pamiętam. Wdaję się w rozmowę. Raczej monolog, straszliwie trajkoczący. Przytakuję. Co tu się zmieniło, że dzieci rozpuszczone (kiedyś przecież takie nie były!), że w „muchomorkach” to więcej dziewczynek, a w „krasnalach”…, że…, że…, że…
 
Mama woziła mnie do przedszkola rowerem. Siodełko, na siodełku kocyk (koniecznie ten żółty w błękitne słoniki) i na tym wszystkim ja. Po drodze za każdym razem mijałyśmy dom, w którym w jednym z okien wisiały firanki z bohaterami mistrzowskiego Króla Lwa. Niewątpliwie było to okno pokoju dziecięcego. Szczerze nienawidziłam tego dzieciaka. Marzyłam o tych firankach! Mama była nieubłagana. Do dziś jej wypominam.
 
Leżakowanie… Wtedy ani się myślało o spaniu! Chętnie pobaraszkowałoby się wśród zabawek, a nie tam spać. Tymczasem teraz nie raz się westchnie do zupełnie niezobowiązującej poobiedniej drzemki. Niezobowiązującej, bo wtedy była obowiązkowa. Do tego stopnia wzięliśmy to sobie do serca, że pewnego razu chłopiec z mojej grupy bał się wstać i powiedzieć pani przedszkolance, że musi do toalety. Była kupa. Śmiechu.
 
I przedszkolne podwieczorki!  Po nich zabierałam z półki książeczkę, siadałam na małym drewnianym krzesełku i czytałam. Jasne, że nie litera po literze. Miałam niewiele ponad trzy lata. Opowiadałam, co widzę na obrazkach. Wokoło gromadziły się dzieciaki i słuchały. Wtedy panie przedszkolanki piły kawkę. Wyręczałam je, drobnostka.
 
I były też pierwsze buziaki. W zasadzie buziak. Trochę wymuszony, trochę nie tak jakby się chciało. I nie z księciem! No ale… Byliśmy trochę niepokorni, nieokiełznani, lubiliśmy się czasami poprztykać. Dokuczaliśmy sobie, jak to przedszkolaki. Wiecie, język lata jak łopata, na łopacie wiszą gacie… A najgorzej to już było, gdy ktoś przychodził do przedszkola z gigantyczną i urojoną raną po szczepionce. Ej, nie w szczepionkę! Standard. Ja oczywiście najpierw zakomunikowałam, że dziś rano miałam szczepionkę, więc jestem nietykalna. Później poszło gadko - podroczyłam się z kolegą i dostałam. W szczepionkę, rzecz jasna. Nigdy nie byłam donosicielką, ale wtedy piącha w świeżą szczepionkę to było przegięcie. A jakby mi spuchło?! A jakby zaropiało?! Jesteś u pani! I stąd ten buziak. Publiczny. W ramach przeprosin. W prawą dłoń i obietnica, że więcej nie będziemy się lać. Jasne. Taki wstyd! Ale nauka nie poszła w las – z chłopakami to się trzeba trochę poprzekomarzać, żeby coś z tego wyszło!
 
Był też dramat. Naukowy. To już chyba końcówka przedszkolnej edukacji. Pierwsze litery i jakże problematyczne wyrazy! Trataktor i mista. Mama do dziś się śmieje, że wybrałam odpowiedni kierunek studiów… Niech się śmieje, ale gdy panie przedszkolanki naigrywały się, że mieszkam na ulicy Kurczaka, dobrze wiedziałam, że nie na żadnego Kurczaka, a Korczaka, o!
 
Dramatyczne były też powroty do domu. Bo lubiłam siedzieć w przedszkolu. Rodzeństwo było ode mnie zdecydowanie starsze i raczej mieli ciekawsze zajęcia niż zabawa z najmłodszą. Wtedy w ramach protestu stawałam przy balkonowym oknie, przywierałam twarzą i dłońmi do szyby i krzyczałam do dzieci, które przechodziły ulicą, żeby do mnie przyszły. Mama się wściekała, bo ta szyba wiecznie była czymś wysmarowana...
 
…, że…, że… Marta, rozmawiałam przed wakacjami  z Twoją Mamą, mówiła, że nie masz chłopaka, ja mam syna, może… że… że… że… Nastąpiło zgrzytnięcie. Reminiscencje szlag trafił. Zawirowało, perspektywa się zwęziła i znowu stałam przed trajkoczącą kobietą. A niech ją i jej syna!
 
Mamo, tych firanek to Ci nie daruję. Ale przedszkole wybrałaś mi najlepsze pod słońcem. Pod topolą!

wtorek, 26 sierpnia 2014

Kiepska bajka bez morału

Nie wiem, co mogę wam o niej powiedzieć. Lubiła stałość, choć zachwycała ją pozorna zmienność gór. Wtedy gdy siedziała mu na kolanach, też imponowała jej pewność jego uścisku. Pewność niejakiej stabilności. W każdym razie nie robiła sobie z tej pewności nic, bo wiedziała, że brak w tym sensu i logiki – a lubiła twardo stąpać po ziemi. I lubiła prozę zdecydowanie bardziej niż poezję. Nawet kiedyś usłyszała od kogoś, że to widać. Bo chodzi prosto, nie zbacza ze szlaku, maszeruje i trzyma tempo. Może i brakło jej nieco życiowej poezji. Jednak wtedy było romantycznie. Przynajmniej dla niego.
W rzece odbijały się tysiące, pewnie miliony, migoczących gwiazd. Co chwilę niewzruszoną taflę granatowej wody rozcinała wracająca z wieczornej wycieczki kaczka. Przyznacie, że urokliwie? Nie miała wtedy makijażu. Zauważył to. I zdaje się, że się ucieszył. Moja dziewczynka. Gładził opuszkami palców jej nagą łydkę. Gdy zacisnął palce na kolanie, objęła dłonią jego kark i dała się pocałować w szyję. Dobrze to robił. Zbyt dobrze.
Kiedy powiedział, że nie mogą się dłużej spotykać, nie było jej żal, oczy nie zwilgotniały. Wiedziała od początku. Cieszyła się nawet, bo czuła się przez niego w jakiś sposób ujarzmiona, osaczona. Wtargnął w jej życie zupełnie przypadkiem i myślał, że przekupi ją tym i owym, cokolwiek miał do zaoferowania. Nie podobało jej się to. A może podobało, ale nie pasowało jej, że to właśnie z nim miałaby dzielić bezcenną prywatność. Powiedział, że może go uderzyć i nadstawił twarz. Tylko parsknęła wzgardliwym śmiechem, a on i tak wyglądał jak spoliczkowany, obrażony chłopiec.
Od tamtej pory częściej maluje oczy czarną kredką. To nie kir, to nie żałoba. To znak, że nie całuje się na żarty. Że nie jest dziewczynką, którą każdy może posadzić sobie na kolanach.
To dla pewności.   

poniedziałek, 28 lipca 2014

Wiek: 23


Kolejna osiemnastka za mną. Bo po prawdziwej osiemnastce liczę, że kolejne urodziny to po prostu kolejne osiemnastki. Desperaci i fani wstrzykiwania sobie botoksu poprzestają na osiemnastce i uważają, że następnych urodzin nie będzie, że czas zatrzymał się dla nich w miejscu, więc jakby nie patrzeć w dowodzie wiecznie osiemnaście. Ja jednak wolę, żeby wszystko było płynne i zgodne z naturą. Więc kolejna osiemnastka za mną. Osiemnastka z groszami, która po zaokrągleniu daje jakieś dwadzieścia trzy, czyli, jak w ramach życzeń przypomniała mi koleżanka, liczbę pierwszą. I wszystko się doskonale kalkuluje, bo skoro to liczba pierwsza, to można zacząć wszystko od początku. Poniekąd. Od początku coś nowego. Lub po prostu w wydaniu poprawionym. Jak kto woli. Można eksperymentować i próbować na wszelkie możliwe sposoby. W końcu od tego jest życie. Żeby żyć. Raczej spontanicznie, bo z planowaniem różnie bywa. A spontaniczna akcja zawsze zaskakuje – czy tego chcemy, czy nie. Lepiej żyć w ciągłym zaskoczeniu, niż w zaplanowaniu… które może spalić na panewce.
Dość farmazonów. Wczoraj spontanicznie postanowiłam iść spać. Była jakaś pierwsza w nocy, myślałam, że po jako takiej dawce alkoholu spokojnie zasnę. Nic z tych rzeczy. Jednak gdy po łóżkowych skrętoskłonach Morfeusz postanowił wziąć mnie w swe objęcia, zaległam w pozycji z jedną nogą pod kołdrą, drugą na kołdrze. Jakby jakiś potwór chciał mi odgryźć stopę, to tylko tę z wierzchu. Szczęśliwi czasu nie liczą, a gdy śpię, to jestem szczęśliwa… ale tak sobie myślę, że spałam może circa trzydzieści minut. W głuchej ciszy nocy coś zadudniło w szybę balkonowego okna, jak mniemam. Trochę się zaniepokoiłam, że to jednak ten potwór po moją leżącą na wierzchu stopę. Więc postanowiłam leżeć z jednym okiem szeroko otwartym, żeby obserwować intruza. Domyślałam się, że jest względnie mały i na pewno szybko go rozbroję. Ale gdy usłyszałam specyficzny, niebezpiecznie tajemniczy szelest i odgłos skakania po ścianach i wszelkich możliwych równościach i nierównościach, zakopałam się pod kołdrę. Tę wierzchnią stopę też schowałam pod fałdami materiału - profilaktycznie, a jakże. Przezorny zawsze ubezpieczony, a na drugą stopę mnie nie stać. Ale, jak się okazało, to rozwiązanie było zupełnie średnim pomysłem, bo po kilkunastu sekundach zaczęło mi brakować powietrza. Rozkopałam więc kołdrę i wynurzyłam głowę. I właśnie w tym momencie na poduszkę leżącą tuż przed moim nosem skoczył przerośnięty pasikonik, na widok którego zrzuciłam z siebie kołdrę, krzyknęłam, jak niejedna kobieta tej i każdej innej nocy, spadłam z łóżka i wzrokiem poszukałam wyjścia ewakuacyjnego. Spoconą ze strachu dłonią nie mogłam przekręcić klamki, ale jak już się udało, wypadłam z pokoju i, niczym przerażony swoim koszmarem trzyletni dzieciak, pobiegłam do… maminej sypialni. Niemalże z płaczem oznajmiłam, że w moim pokoju grasuje szarańcza i śpię dziś tu. Tu właśnie. Tak, Mamo, z Tobą. Rozczarował mnie pobłażliwy śmiech właścicielki sypialni, ale nic… przesunęła się na drugą połówkę łóżka i zrobiła mi miejsce.
Rano było znacznie gorzej, bo musiałam jednak wejść do mojego pokoju, żeby zbadać sytuację. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało w porządku i po nocnym gościu ani dudu. Obejrzany każdy kąt pokoju, nic, null. Składam łóżko. I wyskakuje spod niego zielony siedmiocentymetrowy potwór.  Ponoć rozmiar nie ma znaczenia, ale krzyczałam jak… Później widziałam sąsiadów z fajkami na balkonie. No w każdym razie zatłukłam obrzydliwca klapkiem, pokazałam mu środkowy palec i przesłałam przez balkonową poręcz kondolencje, wraz z wirgającymi jeszcze zwłokami, zgrai jego kumpli, którzy najpewniej grasowali po pokojach moich sąsiadów.
Osiemnastka czy kolejna osiemnastka, liczba pierwsza czy złożona – zawsze zostaje coś z dziecka!
 

poniedziałek, 14 lipca 2014

Sezon ogórkowy

Po niemalże miesiącu nieobecności pomyślałam, że powinnam się usprawiedliwić. Chociaż odrobinę. Kiedyś to Rodzicielka pisała zwolnienia i usprawiedliwienia, teraz trzeba wziąć się w garść i samemu brać odpowiedzialność. Za wszelkie głupoty. Nawet za brak aktywności w internetach.
Bardzo proszę o usprawiedliwienie mojej nieobecności w dniach...
 
Chociaż z drugiej strony… Nie, nie czuję potrzeby usprawiedliwiania się za to, że nie pisałam. Z radością posprzątałam w pokoju i schowałam laptopa, którego sam widok wywoływał we mnie zwierzęcy instynkt i zaczynałam warczeć. W przypływie energii skosiłam trawę na podwórku. Obejrzałam większość mundialowych rozgrywek (Argentyno, smuteczek!). Kilka razy usnęłam nad książką, żeby obudzić się o 4 w nocy i stwierdzić, że żarówki energooszczędne to dobra opcja. Zahuśtałam huśtawkę, próbując stopą dotknąć żeglującego po niebie obłoku. I rwałam wiśnie w deszczu, aż nieprzemakalna kurtka zaczęła dawać znać, że metka trochę oszukuje i ta kurtka wcale nie jest taka nieprzemakalna. Zbierałam też jagody, by później polepić pierogi i pouśmiechać się na fioletowo...
Ciąg dalszy nastąpi.
Przeszłam na trochę inne obroty. I dzięki temu komputer też przestał się przegrzewać. Nieobecność usprawiedliwiona, kontynuuję sezon ogórkowy!
 

wtorek, 17 czerwca 2014

Udostępnię sypialnię!

Tak się zastanawiam… Od kiedy to sypialnia stała się pokojem przechodnim? Drzwi otwierają się z każdej strony, ludzie wchodzą w butach omijając wycieraczkę. Czytają gazetę, piją kawę w tekturowych kubkach, rozmawiają dla zabicia czasu. Udają, że nie widzą. Inni rzucają kątem oka – raz z przypadku, raz z ciekawości. Ironiczne uśmieszki. Bywają i karcące spojrzenia, pełne zniesmaczenia kręcenia głową. Żenada wypisz, wymaluj.
A w sypialni, wiadomo – mąż, kochanek, hydraulik. Albo listonosz. I oczywiście aura mniej lub bardziej perwersyjnych uniesień łóżkowych. Łóżkowych? Chodźcie, chodźcie wszyscy! Niech każdy popatrzy! Zwierzątka instynktem kierowane zapraszają do publicznej sypialni! Tu ręka nadpobudliwa sięga pod sukienkę. Dłoń niespodziewanie ląduje między piersią a miseczką stanika. O, a tamten trzyma tamtą za lewy pośladek! Na ostatnim siedzeniu cherlawy chłoptaś obejmuje (czy ja dobrze widzę? to talia?) swoją damę oburącz. Jak glonojady przyssane jedno do drugiego, wymieniają płyny ustrojowe. Homeostaza w organizmie to podstawa!
Nie, to nie z zazdrości. Nie ma czego zazdrościć. Braku intymności? Bo chyba właśnie tego brakuje. Ludzie wychodzą na ulicę i najnormalniej w świecie uprawiają publiczną pornografię dla ubogich (umysłowo). TO JEST WSTRĘTNE! Oczywiste jest, że trzeba sobie jakoś okazywać pewne uczucia. Nawet w miejscach publicznych. Dyskretnie. DYSKRETNIE. Osobiście znam pary, które będąc w towarzystwie, potrafią wytrzymać próbę czasu i ujarzmić ciągoty. To już musi być wysoki poziom samokontroli, ukłony i poważanie – bez ironii.
Jak to jest z tą intymnością? Im więcej udostępnień, tym lepiej? Nie po to języki świata mają w swoich zasobach leksykalnych wyrazy (bardzo sugestywne) na kształt polskiego (a może i nie polskiego, może zapożyczonego) sypialnia, żebyśmy musieli zaspokajać się na oczach przypadkowych ludzi w miejscach do tego nieprzystosowanych. Nie ma czegoś takiego jak sypialnia publiczna… Właśnie dlatego, że to miejsce intymne, tajemnicze, przeznaczone dla dwojga (lub więcej, wedle preferencji, byle to więcej nie było przypadkowym gapiem). Miejsce, którego się nie udostępnia byle komu.
I tak w środkach komunikacji miejskiej rozognione parki zapraszają cię do współudziału w sypialnianych rozkoszach. Uchylają rąbka tajemnicy... A ty stoisz nad nimi, bo tramwaj tak zapchany, że nie masz jak się przesunąć. Szyja cię boli od wykręcania jej na prawo i lewo, żeby tylko nie widzieć. Nie chcesz tego zaproszenia. A oni bezczelnie udostępniają ci tę swoją sypialnię.
Cały tramwaj w konsternacji, bo feralny duet nie zna klauzuli dobrego smaku. A fe!  

sobota, 7 czerwca 2014

Rutynowe seppuku

Najgorzej to popaść w rutynę. Dokonać zbrodni na samym sobie. Ograniczyć się. To boli. Czujesz, że głowa rośnie ci z nadmiaru rutyny.
 
Wstajesz rano. Niech będzie piąta zero zero. Albo szósta, to też rano. Toaleta. Śniadanie. Albo i nie, bo rutyna ci czasami na to nie pozwala. Bo czas goni, musisz się spieszyć. Później stoisz w korkach. Inni, którzy razem z tobą dosypiają na czerwonym, na zielonym kurwią pod nosem. Poznajesz ich, też popadli w rutynę. Kurwią, bo już nie wytrzymują presji. Następnie praca, praca, praca do kwadratu. Niektórzy do sześcianu, bo musi być równowaga – ktoś robi nic, żeby ktoś mógł zrobić wszystko za niego i za jedną setną pensji tego, który nie robi nic, mógł wyżywić całą rodzinę. A zatem praca, praca, praca do kwadratu. Później znowu stoisz w krokach w drodze powrotnej. Standard. Już nawet nie masz siły kurwić. W domu znowu czeka cię coś. Coś, które nie cierpi zwłoki. Wieczorna toaleta. Czas spać, bo za moment zadzwoni budzik, kat na usługach presji, i po raz kolejny w swoim życiu dokonasz na sobie zbrodni.
 
Psychicznej. Mentalnej. Fizycznej.
 
Życie, przepraszam, muszę cię odłożyć na później. Nie mam czasu na przyjemność, która być może skończy się tuż przed wiekiem emerytalnym.
 
Ja się pytam, skąd to tempo? Od kiedy człowiek nie ma czasu żyć? I gdzie jest ta cholerna taśma produkcyjna granulowanego stresu, który każdy z nas codziennie rozpuszcza w podgrzewanej na nerwach żółci?
 

wtorek, 20 maja 2014

Do zaczytania jeden krok

Czytanie to najprostsza i najtańsza forma podróżowania. Najtańsza? Na pewno tańsza niż ta oferowana przez biura podróży. Jeżeli ktoś ma manię kupowania książek lub całych serii, to wiadomo – koszta nieco rosną, ale zawsze można się przejść do biblioteki i chociaż przez miesiąc z ewentualną prolongatą doświadczyć podróżniczych wrażeń literackich. W każdym razie tańsza czy najtańsza forma wcale nie znaczy gorsza. W tym przypadku tańsza znaczy tyle, co dająca więcej możliwości, więcej własnej ingerencji. Bez tankowania, opłat autostradowych i winiet. Marzy ci się kosmos, lecisz. Chcesz zobaczyć zapierający dech w piersiach widok, zamykasz się w podniebnej celi Orlego Gniazda wraz z Tyrionem Lannisterem – przy okazji krótka przechadzka po wyżynach umysłowych karła gwarantowana. Znowu wkrada się Martin… Pokochałam tego człowieka, nic nie poradzę!
Czytanie czytaniem, a życie życiem. Nie słyszałam (jeszcze), żeby ktoś poślubił postać fikcyjną. Aczkolwiek wiem, że takie pomysły są i niejedna zaczytana marzy nie o księciu z bajki, ale właśnie o wręcz namacalnym, unerwionym, psychologicznie i emocjonalnie rozwiniętym mężczyźnie - wykreowanym przez pisarza, bagatela. Przykład? Pan Darcy. Teraz powinien popłynąć rwący potok łez uwiedzionych przez wyżej wspomnianego absztyfikanta dam.
Tak serio, to po prostu czasami obawiam się, że zaczytam to życie. Zaczytam! Przeoczę coś, nie zauważę, nie odwzajemnię znaczącego uśmiechu, przypalę obiad, zapomnę wsiąść do autobusu powrotnego do domu czy coś tam innego. A z drugiej strony martwię się, że nie starczy mi czasu i pary oczu na przeczytanie tego, co chcę.
Gdy otworzyłam książkę, harmider popołudniowej stolicy ucichł, jakby zagłuszyła go lektura. Jakby przestarzałe już nieco strony wchłonęły całą otaczającą rzeczywistość i umiejscowiły ją w spisie streści, żebym później mogła do niej z łatwością powrócić. Wibracja telefonu w kieszeni spodni – na siedem piekieł, nie teraz! Muszę dokończyć rozdział!
Jaką czytasz książkę? Mogłabyś się uśmiechnąć i machać nóżkami, skoro nie dotykasz ziemi.
I nagle moja obawa, że zaczytam życie zniknęła. Nie wiem, co przyciągnęło wzrok znajomego. Ja, książka, którą czytałam czy fakt, że siedząc na ławce pod przystankową wiatą, nie dotykałam ziemi… W każdym razie – podróżujący literacko też są zauważani. Nie są pożerani przez jakąś supermasywną czarną dziurę ani nie giną w czasoprzestrzeni. A to akurat dobrze rokuje!
 

środa, 7 maja 2014

Przysługa ze szczypiorkiem w tle

Gdy, jak przykładny katolik, wychodziłam z domu, by uczcić dzień Pański niedzielę, nic nie wskazywało na to, że już nie wrócę. Albo że będę miała problemy z powrotem.
Było czerwcowe przedpołudnie. Mimo dość wczesnej pory, powietrze już przybierało na wadze. Było lepkie niczym palce umorusanego słodkościami przedszkolaka. Słońce grasowało po niebie. Gęstniało, leniwie wlewało się w zacienione zakamarki, a jego promienie zastygały dosłownie na wszystkim. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że za chwilę sytuacja atmosferyczna może być skrajnie odwrotna.
Ksiądz błogosławił, a ja zmieniałam stan skupienia ze stałego w ciekły. I nie tylko ja, bo i słońce postanowiło stopnieć gdzieś w gęstwinie chmur. Zagrzmiało raz, drugi, dziesiąty. Pociemniało. Ciężkie krople deszczu rozbryznęły się o chodnik. To było zaledwie preludium do dżdżystego chaosu, który miał pochłonąć wszelkie plany jakiejkolwiek aktywności na powietrzu.
Połowa drogi, dasz radę. Bose stopy ślizgały się na koturnach. Wiatr wyginał parasole. Burza powlekała piorunami jak krawcowa srebrną nitką. Rwąca rzeka płynęła główną ulicą miasta, w której brodził już zakorkowany sznur aut. Wzięłam buty w rękę, w nosie z szykiem i elegancją! Przebiegłam przez pasy i wpadłam do spożywczaka – zdyszana, jakbym przebiegła maraton. Jestem zwycięzcą!
Szybka diagnoza: szalejąca na dworze nawałnica, brak parasola, który w zasadzie i tak był zbędny przy takich warunkach, brak portfela, brak komórki. Źle, naprawdę źle. Dopiero gdy spojrzałam na ludzi, którzy podobnie jak ja postanowili przeczekać burzę w sklepie, zorientowałam się, że z strużka wody spływa mi po plecach, sukienka klei się do ciała, a ja wciąż trzymam w ręce parę butów…
- Dzień dobry, poproszę szczypiorek.
Padłam, po prostu wewnętrznie zeszłam z rozbawienia. Zbieranina przerażonych ludzi, podniesione głosy pełne obaw, tuż za szybą wojna światów, a gość beztrosko prosi o szczypiorek. S Z C Z Y P I O R E K ! No nic tylko położyć się i turlać ze śmiechu. Nie mogłam pozostać obojętna wobec zaistniałej sytuacji… Prawda, nie miałam parasola, telefonu, ale głowę na karku staram się mieć w każdej sytuacji.
- Przepraszam… Nie podrzuciłby mnie pan do domu?
Może to jednak nie głowa na karku, a przebiegłość i szczypta kokieterii? W każdym razie szczypiorek pozieleniał z radości, jego właściciel zupełnie zzieleniał z wrażenia, a ja nieco odetchnęłam, gdy okazało się, że wsiadam do samochodu oznakowanego przez jedną z mińskich szkół nauki jazdy. Oczywiście do auta odprowadziły nas, w zasadzie głównie mnie, bo czułam wypaloną w plecach dziurę, podejrzliwe (te w wykonaniu mężczyzn) i zniesmaczone (te w wykonaniu kobiet) spojrzenia.
- Strasznie pana przepraszam, ale mam wrażenie, że ta burza trochę potrwa…  
- Miała pani szczęście, objechałem cały Mińsk i tylko tutaj był szczypiorek. To dokąd jedziemy?
Jak już skazałam czterdziestokilkuletniego instruktora nauki jazdy na moją niewątpliwie uroczą osobę, postanowiłam umilić mu czas i tak przy niedzieli, dniu teoretycznie wolnym od pracy, wypytałam o nowe zasady egzaminu na prawo jazdy, zdawalność, opowiedziałam perypetie związane z moją nauką jazdy samochodem...
- Bardzo dziękuję! W ramach wdzięczności mogę panu pożyczyć smacznego obiadu.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Chociaż nie wiem, jak wytłumaczę żonie, że wziąłem do samochodu młodą dziewczynę… zamiast jej dwóch koleżanek, które były w sklepie i które niewątpliwie dziś wpadną do nas na kawę. Ale polecam się na przyszłość!
 
Inny dzień, miesiąc, rok. Inny sklep. Samochód wciąż ten sam. I ludzie ci sami.
- Dzień dobry, colę poproszę.
- A nie szczypiorek?
- No proszę… Dokąd panią podrzucić?

wtorek, 29 kwietnia 2014

Cywilizacją po uszach

Rano. Jeszcze pięć minut… Rozkosznie leżałam w łóżku, gdy przez szparę między ramą okna a roletą przebił się promyk budzącego się słońca. Był natrętny. Wędrował po mojej twarzy, jakby to była jego przygoda życia. Kiedy otworzyłam oczy, osiadł na rzęsach i kołysał się beztrosko. Wtedy właśnie minęło rozkoszne pięć minut. Czas wstać. Nowy dzień, zrobię coś konstruktywnego – pomyślałam.
Po śniadaniu wyszłam na podwórko. W końcu pogodnie, można opuścić cztery kąty i choć przez chwilę popatrzeć w niczym niezmącony błękit nieba. Z kubkiem herbaty siadłam na rozgrzanych już deskach tarasu. Z przymrużonymi oczami napawałam się widokiem wiosennej zieleni. Słońce szczodrze rozlewało swoje ciepło na każdy skrawek zroszonej trawy. Nawet jamnik skorzystał z okazji – przeturlał się na grzbiet, zawinął łapki i wygrzewał wyliniałą przez zimę sierść. Obok niego leżała piłka do aportowania. Nic z tego, dzisiaj będziesz równie bezużyteczna jak twój jedyny właściciel, który właśnie postanowił poganiać za uprzykrzającą drzemkę muchą…
Jak to było? Nowy dzień, zrobię coś konstruktywnego? Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wróciłam do domu… Założyłam szorty i zgarnęłam z szafki nocnej książkę.
Słońce przyjemnie grzało. Delikatny wiatr niósł słodkawą woń rozkwitających bzów. Wyczułam też tulipany – gdy przekwitają, mają specyficznie intensywny zapach. Wyciągnięta na krześle ogrodowym bawiłam się zmysłami. Zamknięte oczy poprawiają koncentrację – czuje się więcej, słyszy się więcej. Odczuwa się więcej. Promienie muskały obnażone fragmenty ciała, aż gęsia skórka przyjemnie przechodziła od kostek aż po szyję. Jak fala, najpierw raptownie… później z lekkim opóźnieniem, żeby wzmóc siłę odczuwania. Piersi nabrzmiewały jak przy dotknięciu zimna.
Gdzieś między drzewami radośnie grało ptasie radio.
Błogostan ogarnął wszystko dookoła. Łącznie ze mną. Sięgnęłam po książkę. I właśnie wtedy… Właśnie wtedy bezczelnie dopadła mnie cywilizacja. Napadła na mnie. Zastawiła na mnie sidła. Wpadłam w zasadzkę ujadającej kultury materialnej naszej cywilizacji. Z każdej strony rozległ się jazgot kosiarek. Wtórował mu wyższy o ton świdrujący refren wiertarki. Niezwykle niskim brzmieniem popisała się również betoniarka, o której wieść rozniosło po całej ulicy echo obijające się o mury budynków. Całości dopełniał odgłos rytmicznie trzepanego dywanu.
Ptasie radio pozornie umilkło. Wiatr zastąpił woń zapylanej flory mieszanką dławiących zapachów koszonej trawy i rozrabianego cementu. Jamnik nosem otworzył uchylone drzwi i leniwie wszedł do domu. Usiadł w oknie balkonowym i patrzył przez szybę, jakby chciał odgrodzić się od tego, co nazywamy cywilizacją.
Gęsia skórka przyjemności odpłynęła. Cywilizacyjny akompaniament drastycznie przypomniał mi, że miałam zrobić coś konstruktywnego… To nie najlepsze czasy dla szlachetnego dzikusa, panie Rousseau.

sobota, 26 kwietnia 2014

Czytasz Martina? A niech to, pójdę z tobą nawet za Mur!

- Musimy zajechać do karczmy, zgłodniałem – mruknął pod nosem Ogar.
 
Arya nie wyglądała na zadowoloną. Ani z zachcianki naszego kompana, ani z tego, że nie wiedziała, gdzie jesteśmy. To na pewno nie była droga na Mur. Na pewno nie.
 
- Zrozum - karczmy to teraz rzadkość. Możemy zajechać do KFC, tam będą Twoje ulubione kurczaki  – powiedziałam.
 
W mgnieniu oka znaleźliśmy się przy ladzie zamówień - ja z Aryą, Ogar jeszcze przywiązywał konie.
 
- Na siedem piekieł! Ned, przecież Ty nie żyjesz! Dlaczego sprzedajesz kurczaki w KFC?!
 
W tej chwili Ogar wyjął z pochwy miecz, przedłużenie ręki, i zatopił go w karku Starka. Wytarł stal o serwetki wyłożone na ladzie.
 
- Odechciało mi się jeść. Jedziemy dalej  – powiedział i zawrócił na pięcie.
 
- Na bogów, nienawidzę cię! I przysięgam, że kiedyś cię zabiję! – wrzasnęła Arya.
 
- Wizji Martina musi stać się zadość.  VALAR MORGHULIS, ptaszyno – rzucił przez ramię i sięgnął po nadgryzionego kurczaka, którego facet w kolczudze trzymał w ręce.  
 
Doszłam do wniosku, że to świetny moment, aby się obudzić. Puenta była bezbłędna. Doskonale ją zaprojektowałam! Aha, bo zapewne wiecie… ponoć czytanie uzależnia i powoduje trwałe zmiany w sposobie myślenia. Ja dodam do tego, że nie tylko myślenia – również śnienia. Odkąd zaczęłam czytać serię Pieśni Lodu i Ognia G.R.R. Martina, cóż – moje sny się diametralnie zmieniły. Są wręcz paradoksalne. Kumulują sceny z rozdziałów przeczytanych przed snem. Byłam w Królewskiej Przystani, gdy dziki ogień pochłaniał flotę Stannisa Baratheona, serio!
 
Ale co na to moja psychika? Wczułam się w książkę z gatunku fantasy… i przeżywam ją nawet podczas snu. Świadomego w dodatku. Słyszeliście o tym? Sen, w którym człowiek zdaje sobie sprawę, że śni. Kontroluje wydarzenia, jakby nie patrzeć, oniryczne! Projektuje każdą chwilę… Fantastyczna sprawa. Choć też trochę frapująca, bo to jednak dziwne uczucie, gdy uświadamiasz sobie, że bardziej pociąga cię świat odrealniony niż ten rzeczywisty…
 
Ten strach przed zbliżającym się końcem, prześwitująca ostatnia strona książki. I kac książkowy. Wiecie, o czym mówię, prawda?
 
Książki mają w sobie coś boskiego. To na pewno. A Martin, ze swoim geniuszem i zadziwiającą fantazją, stał się moim bożyszczem na dłuższą chwilę. Szkoda tylko, że ta chwila przypadła na nieubłagalnie zbliżającą się sesję.
 
Pozdrowienia z Westeros!