Dziś jest jeden z tych dni, w których czuję się dziwnie. Nie,
nie rozbiera mnie choroba, wszystko widzę wyraźnie. Po prostu we krwi płynie radość. Zdziwienie,
stres i niepewność. Lekkie przerażenie. Wszystkiego po trochu. Grunt, że
całość wypada pozytywnie. Endorfiny zdecydowanie wzięły górę. I ten stres też
jest zupełnie na miejscu. Bo nie jest inwazyjny i wściekły. Jest motywujący.
Przynajmniej na razie tak mi się wydaje. Napawam się chwilą.
Nie, nie zaręczyłam się. W ciąży też nie jestem. Żadnych rewolucji.
Najzwyczajniej w świecie się ucieszyłam. Ostatnio bywało
gorzej. Stała przede mną gigantyczna góra, której nie potrafiłam obejść. Nijak.
Siadałam więc u podnóża i zastanawiałam się, co zrobić. Z życiem, ze sobą. Jak już od siedzenia zaczynał boleć mnie tyłek,
a wielogodzinne rozmyślania doprowadzały mnie jedynie do łez, to wstawałam i chodziłam w tę i we w tę, kopiąc kamień, który spadł ze szczytu. Ale po jakimś
czasie zaczął się buntować największy palec u nogi. Stwierdził, że jestem
cholerną egoistką, myśląc, że tylko mnie boli życie. Okazało się, że jego też
boli. I to przeze mnie. Zupełnie się załamałam.
*
Spotkałam Go. Już wcześniej się z Nim widywałam. Nawet
często rozmawialiśmy, choć czasami miałam wrażenie, że mnie w ogóle nie
słucha. Jakby był nieobecny. Albo jakby Go nie było. Ta myśl mnie mocno przerażała. Rzadko się odzywał z własnej woli. A może to ja Go ignorowałam. On był i cały czas słuchał. Bardzo dobrze wszystko słyszał. Teraz zauważyłam, że ma ze
sobą mapę i busolę. Na szybko przeanalizowałam sytuację.
On. Mapa. Busola.
Ja. Dwie nogi.
Góra.
Wspięłam się. Wspięliśmy się.
I nagle okazało się, że niemożliwe po prostu się stało.