środa, 29 października 2014

Plan na niemożliwe

Dziś jest jeden z tych dni, w których czuję się dziwnie. Nie, nie rozbiera mnie choroba, wszystko widzę wyraźnie. Po prostu we krwi płynie radość. Zdziwienie, stres i niepewność. Lekkie przerażenie. Wszystkiego po trochu. Grunt, że całość wypada pozytywnie. Endorfiny zdecydowanie wzięły górę. I ten stres też jest zupełnie na miejscu. Bo nie jest inwazyjny i wściekły. Jest motywujący. Przynajmniej na razie tak mi się wydaje. Napawam się chwilą.
 
Nie, nie zaręczyłam się. W ciąży też nie jestem. Żadnych rewolucji.
 
Najzwyczajniej w świecie się ucieszyłam. Ostatnio bywało gorzej. Stała przede mną gigantyczna góra, której nie potrafiłam obejść. Nijak. Siadałam więc u podnóża i zastanawiałam się, co zrobić. Z życiem, ze sobą.  Jak już od siedzenia zaczynał boleć mnie tyłek, a wielogodzinne rozmyślania doprowadzały mnie jedynie do łez, to wstawałam i chodziłam w tę i we w tę, kopiąc kamień, który spadł ze szczytu. Ale po jakimś czasie zaczął się buntować największy palec u nogi. Stwierdził, że jestem cholerną egoistką, myśląc, że tylko mnie boli życie. Okazało się, że jego też boli. I to przeze mnie. Zupełnie się załamałam.
 
*
 
Spotkałam Go. Już wcześniej się z Nim widywałam. Nawet często rozmawialiśmy, choć czasami miałam wrażenie, że mnie w ogóle nie słucha. Jakby był nieobecny. Albo jakby Go nie było. Ta myśl mnie mocno przerażała. Rzadko się odzywał z własnej woli. A może to ja Go ignorowałam. On był i cały czas słuchał. Bardzo dobrze wszystko słyszał. Teraz zauważyłam, że ma ze sobą mapę i busolę. Na szybko przeanalizowałam sytuację.
 
On. Mapa. Busola.
 
Ja. Dwie nogi.
 
Góra.
 
Wspięłam się. Wspięliśmy się.
 
I nagle okazało się, że niemożliwe po prostu się stało.

piątek, 17 października 2014

Caramba!

Ostatnio w radiu słyszałam o jakichś najnowszych badaniach, z których wynika, że Polacy są w antybiotykowej czołówce. W sensie: boli mnie mały palec u nogi - internety złowieszczo szepczą, że to jeden z głównych symptomów grypy, więc pyk! antybiotyczek, a florę bakteryjną niech szlag trafia. Prosta sprawa. Wcale się nie dziwię, że my, Polacy, łapiemy wszelkiego rodzaju infekcje, wirusy, klimakteria, chandry i inne pierdoły. W takiej strefie klimatycznej ciężko nie popaść chociażby w tymczasową depresję lub przynajmniej nieokiełznaną melancholię. To taki skok na główkę. Albo szok termiczny. To może bardziej. Chociaż w obu przypadkach można/może skręcić. Sobie skręcić, się skręcić.
Ale te nieszczęsne infekcje... Psychiczne są najgorsze. Najgorsze bez dwóch zdań. U progu zeszłorocznej jesieni byłam przekonana, że wymiana żarówek zwykłych na energooszczędne będzie pewnego rodzaju sposobem na radzenie sobie z wcześniej zapadającymi egipskimi ciemnościami na dworze. Nieraz bywało, że zanim dzielnicowy zapalił knot w latarni, całą ulicę zdążył pochłonąć mrok. Żarówki miały też poniekąd zastąpić słoneczną witaminę D, której niedobór, jak powszechnie wiadomo, niekorzystnie wpływa na układ kostny, nerwowy, mięśniowy i w ogóle, jak każdy niedobór, źle wpływa na organizm. W tym również jego część psychiczną. I, owszem, w zeszłym roku się to wszystko sprawdziło i przeżyłam. Te same żarówki świecą do dziś, tyle że już nie wystarczą na tę jesienną cholerę, która mnie, od dłuższego już czasu, strzela i rozsadza od środka. Oczywiście, na zewnątrz, na twarzy wszystko gra, żeby nie było. Jest idealnie. Ale momentami byle niuans, byle błahostka potrafią mnie doprowadzić do białej gorączki. A gdy tych cholernych niuansów nazbiera się cała góra, zdecydowanie odpadam, ja wysiadam, bo mam najzwyczajniej w świecie dość. Zupełna apatia, bezradność psychiczna. Za to wzmaga się produktywność, bo jakoś to wszystko trzeba przełknąć, strawić i pożegnać się z tym raz na zawsze. Bo niezdrowo tak z toksynami wchodzić w dłuższe związki. Ostatnio mi się nazbierała taka toksyczna góra, a na jej wierzchołku chorągiewkę zaczepiła ósemka. Tak, ósemka. Ząb mądrości. Wpadłam w panikę, że prawa górna ósemka wyżyna mi się pod dziwnym kątem i na pewno będzie do ekstrakcji. Niuans, nie? Nie mam na to wpływu, ale profilaktycznie za pięć minut będę u pani stomatolog, żeby może porozmawiała z tym ewolucyjne uwstecznionym zębem i przemówiła mu do rozumu – w końcu jest zębem mądrości, więc mniemam, że jakiś tam swój rozum ma. Może pod wpływem jej słów nie prześwidruje mi policzka. Bo przecież ja wiem najlepiej, że on ma zamiar mi ten policzek prześwidrować na wylot. Kosztowało mnie to kilkunastominutową refleksję, dlaczego muszę być w większości populacji ludzkiej, której te zęby są zupełnie niepotrzebne, a do tego wyrastają krzywo, skośnie i tylko przyprawiają o kilkuletni, z przerwami, ból dziąsła. I po tej, jakże desperackiej, myśli strzeliła mnie jasna cholera.
Puknęłam się w głowę. Miałam zdecydowanie psychiczną infekcję. Ale już wiem, że to nie kwestia żarówek i niedoboru witaminy D. I nawet znalazłam sobie nieinwazyjny antybiotyk. Kontakt z innym psychicznie zainfekowanym człowiekiem zdecydowanie poprawia mi samopoczucie. Bo zapominam o swoich toksycznych górach i niuansach, zdradzam pewne pokłady empatii i wszystkim to wychodzi na dobre.
Jesień to zdecydowanie najodpowiedniejsza pora roku na rozmowy egzystencjalne. W każdej strefie klimatycznej.
Aha, okazało się, że z ósemką wszystko w porządku. Taki niuans.

poniedziałek, 13 października 2014

Dialogi grozy odc. n-ty

Biegłam. Możecie wierzyć lub nie, ale naprawdę biegłam. Powinien być o osiemnastej zero osiem. Miałam w zanadrzu około minutę, ale biegłam. Nienawidzę się spóźniać. A też nie chciałam, żeby na mnie czekał.
Nie zaczekał. Chociaż biegłam, a normalnie tego nie robię. Powiedziano mi, że czekał. Trzy minuty przed czasem. Muszę zadzwonić do mojego przewoźnika i w miarę transparentnie wytłumaczyć, że osiemnasta zero osiem to osiemnasta zero osiem, a nie zupełne widzi mi się kierowcy.
Musiałam więc zaczekać na następny autobus. Zazwyczaj moje czekanie przyciąga ludzi, którzy nie mogą stanąć gdziekolwiek indziej – tylko koło mnie. Bo tak. Bo chodnik za wąski. Bo ja muszę mieć, o czym pisać. Dlatego zagarniają moją prywatną przestrzeń, moją kostkę chodnikową konkretnego ułamka czasu. I tym razem mnie nie ominęło. Stanęli – ni mniej, ni więcej półtora metra ode mnie. Para polskiego obywatelstwa. Dziewczyna niczego sobie i jej prawilny mężczyzna w szeleszczącym dresiwie bez lampasów, za to ze skarpetkami pod samo kolano. Do tego fajek i litry skompresowanej kofeiny zapuszkowane w energetyku. Jego twarz zupełnie bez wyrazu, a jej oczy wpatrzone w ten bezmiar myśli. Ludzie to się potrafią dobrać, nie ma co.
- Mogłabyś schudnąć. Zapasłaś się, że wstyd mi się z tobą pokazywać.
- Dobrze, kochanie.
To wystarczyło. Wbiło mnie po kostki w chodnik, a szczęka opadła mi po biust. Ale jak to dobrze, kochanie? Ja z miejsca posłałabym mu siarczysty policzek, zawróciła na pięcie i poszła zrobić rachunek sumienia z tej znajomości. Zapasłaś się. Wstyd mi. I dobrze, kochanie? Naprawdę zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ludzie ze sobą są, bywają, wiążą się czy jakkolwiek by tego nie ująć. Już nawet nie mówię o tym przypadku, tylko tak globalnie. No i co z tymi facetami? Przepraszam, kolego, chyba skarpetki ci trochę opadły - podciągnij. To, że masz coś tam w slipkach, to jeszcze nie znaczy, że jesteś mężczyzną. Nawet więcej – nie jesteś nim, skoro mówisz, że twoja kobieta się ZAPASŁA. Ja rozumiem, że na rodzaj męski nie ma wzoru, który można by wcielić w życie i żeby jakoś to wszystko normalnie funkcjonowało. Oni mają swój świat, który dla mnie jest enigmą, i trzeba to zaakceptować. Porozrzucane po całym domu skarpetki nawet jestem w stanie zrozumieć, nawet uprać w przypływie czułości, ale prostactwa nie pojmę. I tego piorunującego dobrze, kochanie też nie. Nawet nie próbuję.
Prawdę mówiąc, jestem ostatnią osobą, która powinna się wypowiadać na temat związków i relacji damsko-męskich. Certyfikatu nie mam, dobrych referencji też nie otrzymałam. Ze związkologii dostałam sromotną pałę. Nie, nie pałę. Jedynkę. Z chemią też było jakoś pod górkę, a i romantyzm okazał się problematyczny.
Ostatecznie, przynajmniej tak mi się wydaje, ludzie nie wiążą się ze sobą ze względu na aparycję, szeroko pojęte rozmiary, wymiary, grubość portfela. Sama nie wiem. A już najgorzej, gdy próbują cię wtłoczyć w swoje wymyślone ramy, upupiają, narzucają coś, co ci kompletnie nie odpowiada. To jakby facet kazał mi urosnąć dwa centymetry, żeby dobić do metra sześćdziesięciu… Bo tak. Bo jak nie, to koniec. A ja na złość nie założyłabym szpilek. Bo nie. I koniec.
Ale jej najwidoczniej to nie przeszkadzało. I tylko przytaknęła kochanemu.

czwartek, 2 października 2014

Oświadczyny: level master


Scena balkonowa. Oczywiście widziana z mojej perspektywy, bo to ja siedziałam na balkonie i przysłuchiwałam się rozmowie. Nie, nie podsłuchiwałam. Ja wcześniej wstawiłam wodę na herbatę, rozłożyłam na balkonie leżak i postanowiłam, że z książką w ręce relaksacyjnie skorzystam z, być może ostatniego, pogodnego dnia. Bo jutro pobudka o piątej zero zero – jak zaczynać piąty rok studiów to z fajerwerkami, a co. Mniejsza z tym. Ja byłam pierwsza, oni przyszli później. I już nawet nie chodzi o to, że książka nie była ciekawa. Bo była i to bardzo. I będzie jeszcze przez najbliższe trzysta stron. Steinbeck jest genialny! Nie wiesz, kiedy osiemset z górką stron topnieje ci w rękach.
Już od dawna wiem, że chodnik przed moim domem to idealne miejsce spotkań towarzyskich kotów, psów, sąsiadek, czasami koneserów trunków niebanalnych. W zasadzie każde miejsce jest dobre, żeby poplotkować czy wypić szampana za piątkę. A nawet się oświadczyć.
Ona szła zdecydowanym krokiem. Z uporem. Ani się nie obejrzała. On podążał za nią. Trzymał delikatny dystans – na wypadek, gdyby przyszło jej do głowy odkręcić się, zamachnąć workiem i trzasnąć go prosto w twarz. Wyobrażam sobie, że tak istotnie było kilkanaście metrów przed właściwą sceną. Tą balkonową, która w zasadzie nic nie miała z Shakespeare’a. Ale z balkonu oglądana, więc balkonową była.
Zatrzymała się. Mechaniczny obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Brak wiatru nadrabiał wirujący w powietrzu worek ze szkolnymi tenisówkami. Głos miała przesłodki, na pewno był jej atutem. Nawet najgorsze słówka wypowiadane przez nią, brzmiałyby niczym szczebiot kanarka. Zapytała, czemu za nią idzie. No, czemu?! Gadaj. Miała dosyć, że w szkole ciąga ją za warkocze i naigrywa się z kolegami za jej plecami. Nie odpowiadał. Była wściekła. Zaczęła tupać nogą i nalegać, żeby coś powiedział, a nie tylko głupkowato wpatrywał się w buty z niezawiązanymi sznurówkami. Niczym prawdziwa kobieta z zespołem napięcia przedmiesiączkowego smagała go słowami, a on był niewzruszony. Powiedziałabym, że był prawdziwym twardzielem i gdy dorośnie, jego żona będzie się mogła na nim wyżywać jak na worku treningowym, a on będzie nieugięty! Znowu mechaniczny obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Nie zrobiła czterech kroków i nasz niewzruszony poruszył się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Poruszył to mało, on się odezwał! Powiedział do niej po imieniu, łagodnie, nawet czule. Powiedział, że ciąga ją za warkocze, bo są długie i miękkie. I wczoraj miała takie ładne różowe kokardki. A z chłopakami się wcale nie podśmiewa. No, może trochę. Ale to dlatego, że głupio się z dziewczynami kumplować. A on wcale nie chce się z nią kumplować! I kolejny mechaniczny obrót o tę samą liczbę stopni. Patrzyła na niego. Był nieco wyższy od niej. Skoro nie chcesz się kumplować, to czemu za mną leziesz?!
I tu zwrot akcji. Zgrzyt. Powinien być gwieździsty wieczór, płynące z oddali smyczkowe dźwięki i najlepiej wieża Eiffla w tle. Tak sobie kiedyś wyobrażałam oświadczyny. Ale byłam wtedy bardzo mała i głupiutka. Teraz sobie nawet tego nie wyobrażam. Ale na pewno nie chciałabym zemdleć z wrażenia w pompatycznym Paryżu. Ona zapewne też sobie wyobrażała to tak, jak ja kiedyś. Naiwne myślenie. Nie wiem, czy zrozumieliście. On naprawdę klęknął na tym chodniku przed moim domem, zza pleców wyjął ułamaną gałązkę jarzębiny i zapytał, czy się z nim ożeni!
Pewnie mieli osiem, może dziewięć lat. Powiedziała, że nigdy w życiu. Bo jest blondynem, a ona woli brunetów. A! I tamten ma fajniejszy rower. Więc nie idź już za mną, nie ożenię się z tobą! Mechaniczny obrót i poszła. I on poszedł. Ale już nie za nią.
Ja bym się zgodziła. Dla tej jarzębiny… I jakby nie było – lubię, gdy mężczyzna bawi się kosmykami włosów. Moich włosów.
I na chodnik przymrużyłabym oko.