wtorek, 29 kwietnia 2014

Cywilizacją po uszach

Rano. Jeszcze pięć minut… Rozkosznie leżałam w łóżku, gdy przez szparę między ramą okna a roletą przebił się promyk budzącego się słońca. Był natrętny. Wędrował po mojej twarzy, jakby to była jego przygoda życia. Kiedy otworzyłam oczy, osiadł na rzęsach i kołysał się beztrosko. Wtedy właśnie minęło rozkoszne pięć minut. Czas wstać. Nowy dzień, zrobię coś konstruktywnego – pomyślałam.
Po śniadaniu wyszłam na podwórko. W końcu pogodnie, można opuścić cztery kąty i choć przez chwilę popatrzeć w niczym niezmącony błękit nieba. Z kubkiem herbaty siadłam na rozgrzanych już deskach tarasu. Z przymrużonymi oczami napawałam się widokiem wiosennej zieleni. Słońce szczodrze rozlewało swoje ciepło na każdy skrawek zroszonej trawy. Nawet jamnik skorzystał z okazji – przeturlał się na grzbiet, zawinął łapki i wygrzewał wyliniałą przez zimę sierść. Obok niego leżała piłka do aportowania. Nic z tego, dzisiaj będziesz równie bezużyteczna jak twój jedyny właściciel, który właśnie postanowił poganiać za uprzykrzającą drzemkę muchą…
Jak to było? Nowy dzień, zrobię coś konstruktywnego? Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wróciłam do domu… Założyłam szorty i zgarnęłam z szafki nocnej książkę.
Słońce przyjemnie grzało. Delikatny wiatr niósł słodkawą woń rozkwitających bzów. Wyczułam też tulipany – gdy przekwitają, mają specyficznie intensywny zapach. Wyciągnięta na krześle ogrodowym bawiłam się zmysłami. Zamknięte oczy poprawiają koncentrację – czuje się więcej, słyszy się więcej. Odczuwa się więcej. Promienie muskały obnażone fragmenty ciała, aż gęsia skórka przyjemnie przechodziła od kostek aż po szyję. Jak fala, najpierw raptownie… później z lekkim opóźnieniem, żeby wzmóc siłę odczuwania. Piersi nabrzmiewały jak przy dotknięciu zimna.
Gdzieś między drzewami radośnie grało ptasie radio.
Błogostan ogarnął wszystko dookoła. Łącznie ze mną. Sięgnęłam po książkę. I właśnie wtedy… Właśnie wtedy bezczelnie dopadła mnie cywilizacja. Napadła na mnie. Zastawiła na mnie sidła. Wpadłam w zasadzkę ujadającej kultury materialnej naszej cywilizacji. Z każdej strony rozległ się jazgot kosiarek. Wtórował mu wyższy o ton świdrujący refren wiertarki. Niezwykle niskim brzmieniem popisała się również betoniarka, o której wieść rozniosło po całej ulicy echo obijające się o mury budynków. Całości dopełniał odgłos rytmicznie trzepanego dywanu.
Ptasie radio pozornie umilkło. Wiatr zastąpił woń zapylanej flory mieszanką dławiących zapachów koszonej trawy i rozrabianego cementu. Jamnik nosem otworzył uchylone drzwi i leniwie wszedł do domu. Usiadł w oknie balkonowym i patrzył przez szybę, jakby chciał odgrodzić się od tego, co nazywamy cywilizacją.
Gęsia skórka przyjemności odpłynęła. Cywilizacyjny akompaniament drastycznie przypomniał mi, że miałam zrobić coś konstruktywnego… To nie najlepsze czasy dla szlachetnego dzikusa, panie Rousseau.

sobota, 26 kwietnia 2014

Czytasz Martina? A niech to, pójdę z tobą nawet za Mur!

- Musimy zajechać do karczmy, zgłodniałem – mruknął pod nosem Ogar.
 
Arya nie wyglądała na zadowoloną. Ani z zachcianki naszego kompana, ani z tego, że nie wiedziała, gdzie jesteśmy. To na pewno nie była droga na Mur. Na pewno nie.
 
- Zrozum - karczmy to teraz rzadkość. Możemy zajechać do KFC, tam będą Twoje ulubione kurczaki  – powiedziałam.
 
W mgnieniu oka znaleźliśmy się przy ladzie zamówień - ja z Aryą, Ogar jeszcze przywiązywał konie.
 
- Na siedem piekieł! Ned, przecież Ty nie żyjesz! Dlaczego sprzedajesz kurczaki w KFC?!
 
W tej chwili Ogar wyjął z pochwy miecz, przedłużenie ręki, i zatopił go w karku Starka. Wytarł stal o serwetki wyłożone na ladzie.
 
- Odechciało mi się jeść. Jedziemy dalej  – powiedział i zawrócił na pięcie.
 
- Na bogów, nienawidzę cię! I przysięgam, że kiedyś cię zabiję! – wrzasnęła Arya.
 
- Wizji Martina musi stać się zadość.  VALAR MORGHULIS, ptaszyno – rzucił przez ramię i sięgnął po nadgryzionego kurczaka, którego facet w kolczudze trzymał w ręce.  
 
Doszłam do wniosku, że to świetny moment, aby się obudzić. Puenta była bezbłędna. Doskonale ją zaprojektowałam! Aha, bo zapewne wiecie… ponoć czytanie uzależnia i powoduje trwałe zmiany w sposobie myślenia. Ja dodam do tego, że nie tylko myślenia – również śnienia. Odkąd zaczęłam czytać serię Pieśni Lodu i Ognia G.R.R. Martina, cóż – moje sny się diametralnie zmieniły. Są wręcz paradoksalne. Kumulują sceny z rozdziałów przeczytanych przed snem. Byłam w Królewskiej Przystani, gdy dziki ogień pochłaniał flotę Stannisa Baratheona, serio!
 
Ale co na to moja psychika? Wczułam się w książkę z gatunku fantasy… i przeżywam ją nawet podczas snu. Świadomego w dodatku. Słyszeliście o tym? Sen, w którym człowiek zdaje sobie sprawę, że śni. Kontroluje wydarzenia, jakby nie patrzeć, oniryczne! Projektuje każdą chwilę… Fantastyczna sprawa. Choć też trochę frapująca, bo to jednak dziwne uczucie, gdy uświadamiasz sobie, że bardziej pociąga cię świat odrealniony niż ten rzeczywisty…
 
Ten strach przed zbliżającym się końcem, prześwitująca ostatnia strona książki. I kac książkowy. Wiecie, o czym mówię, prawda?
 
Książki mają w sobie coś boskiego. To na pewno. A Martin, ze swoim geniuszem i zadziwiającą fantazją, stał się moim bożyszczem na dłuższą chwilę. Szkoda tylko, że ta chwila przypadła na nieubłagalnie zbliżającą się sesję.
 
Pozdrowienia z Westeros!

 

środa, 16 kwietnia 2014

Bywa, że przekupstwo popłaca

Zbliżają się Wielkie Dni, więc pomyślałam, że chociażby ze względu na to można porzucić codzienność i zająć się, no cóż, tak zwaną wiecznością. Enigmatyczne to słowo.
 
Wierzycie w coś? W kogoś? Mi się wydaje, że wierzę. Życie pozagrobowe to chyba nie jest błaha sprawa. I czasami trzeba się nad nim trochę zastanowić. Nieprawdaż? Bo jakoś dziwnie nie wierzyć w nic. Oprócz siebie, oczywiście. To takie nieodpowiedzialne. Z tobą koniec i dalej też nic? Próżnia? Pstryk! Znikasz, rozpływasz się, gryziesz ziemię, ale co z emocjami, co z intelektem? Nie wierzę, że tak po prostu umierają razem z ciałem. Coś musi być na pewno. Cokolwiek.
 
W końcu już starożytni wierzyli w coś, co zapewniłoby im życie po śmierci. Umarli przy pochówku byli wyposażani w ekwipunek. Jego częścią były monety. Przekupstwo w czystej postaci!
 
Zastanowiłeś się, jak ty przekupisz to, w co wierzysz, gdy już zamkniesz oczy na zawsze? Ja się zastanawiałam i doszłam do najprostszego wniosku. Wiara, w której zostałam wychowana (podobnie jak ponad 90% deklarujących się Polaków) opiera się na miłości i szacunku, które zawarte są w dekalogu. Na dwóch tablicach, których pochodzenie, jasne, jest objaśnione, ale jest też niezwykle tajemnicze. Może nawet metaforyczne! Ale na tym właśnie polega wiara. Przynajmniej tak mi się wydaje. To nie było odkrywcze, przyznajcie.  
 
Wracając – może trochę przewrotnie, ale myślę, że wyżej wymieniony dekalog jest ni mniej, ni więcej tym, co wcześniej nazwałam przekupstwem w czystej postaci. Starożytni mieli szczęśliwą monetę, a my, współcześni i jakże nowocześni, poszlibyśmy na golasa, bez niczego? Laptopa z dostępem do Internetu w żaden sposób nie przemycimy, ale te dwie, mentalnie wykute w nas tablice… jest szansa. To chyba nasz jedyny ekwipunek. I według niego będziemy rozliczani. Z miłości i szacunku do siebie i bliźniego. Po prostu z tego, czy byliśmy dobrymi ludźmi. Nawet jeśli nie wierzyliśmy w jakąś tam enigmatycznie brzmiącą wieczność…
 
Proste i trudne zarazem. A ponoć ludziom złe uczynki tak łatwo przychodzą. Bo przekupstwo to chyba zły uczynek?
 
Błogosławionej Paschy dla ponad 90% zdeklarowanych!

wtorek, 8 kwietnia 2014

Hoży doktorzy


Szczerze mówiąc... do pewnego czasu służba zdrowia obchodziła mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Albo raczej to, co się po nim ostało. Ale człowiek się starzeje i zaczyna doceniać zdrowie. I o nie dbać. W miarę możliwości.
Nie dość, że czekałam cztery tygodnie na wizytę u chirurga, to jeszcze pod gabinetem musiałam posiedzieć, BAGATELA, godzinę piętnaście minut. [Zwróćcie szczególną uwagę na wyraz BAGATELA]. Ale zanim do sedna, to jeszcze wtrącenie. Zupełnym hitem były plastikowe zielone krzesła stojące na korytarzu. Rząd krzeseł połączonych ze sobą metalowym łańcuchem zatrzaśniętym kłódką. Wiecie, jak w barze mlecznym - miska na śrubkę, łyżka na skrzypiącym łańcuchu… Bareja w krystalicznej postaci.
Gdy już, po przekręceniu mojego nazwiska [pan Jasiński pilnie poszukiwany!] przez pielęgniarkę z nadwagą, weszłam do gabinetu i podałam sweet focie z USG kolana, chirurg stwierdził, że już od dawna nie jest "na ty" z ortopedią i załączony opis wygląda na streszczenie dzieła O obrotach sfer niebieskich lub inną papkę polaną naukowym sosem. Uraczył mnie zatem skierowaniem do ortopedy i na rehabilitację. Z żenadą na twarzy wyszłam z siebie i stanęłam obok, po czym w dwóch osobach wyszłam na szpitalny korytarz.
Dobra, teraz najlepsze. Zdeterminowana poszłam do „rejestracji” zapisać się na wizytę do ortopedy [o, naiwna kobieto!]. I teraz powróćcie do tego, jakże sugestywnego wyrazu  BAGATELA. Jest początek kwietnia 2014 [słownie: dwa tysiące czternastego] i na ten rok nie ma już zapisów do specjalisty ortopedy. Pielęgniarka, czy kimkolwiek była ta pani, powiedziała to z takim wyrazem twarzy, jakby to, że już nie ma miejsc, było jakąś cholerną oczywistością… Myślałam, że na pożegnanie kopnie mnie w tyłek i pożyczy „Wesołych Świąt!”.
No nic, chory kraj. W ramach pocieszenie kupiłam sobie szorty na rower… zapomniałam, że na lato też jeszcze muszę poczekać. Szlag by to wszystko.

 

wtorek, 1 kwietnia 2014

Jaglińskiej wyścig z czasem

Myślałam, że to koniec. Na dziesiątą rano miałam być w Warszawie, ale miński autobus postanowił zrobić wszystkim pasażerom primaaprilisowy psikus i rozkraczył się zaraz po tym, jak zdążyłam do niego wsiąść. Przypadek? To drugi raz w ciągu trzech tygodni, więc nie sądzę.
 
Oczywiście zaczęłam naprędce szykować sobie retoryczną mowę usprawiedliwiającą. Następny autobus za jakieś dwadzieścia minut… A ja nie po to kupowałam bilet miesięczny, żeby wydawać studenckie miliardy monet na jednorazowy do stolicy.
 
Koleżanka od dawna namawia mnie na wyprawę autostopową. Cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz – z koleżanką czy bez. Ku zaskoczeniu moich byłych współpasażerów stanęłam na krawędzi chodnika i zaczęłam… autostopować. Tak zwany akt desperacji.
 
Było niespełna dwadzieścia pięć minut do dziesiątej. Zwątpiłam, gdy olał mnie piąty, dziesiąty, pięćdziesiąty kierowca. Pan z ciężarówki przynajmniej mi odmachał. Uroczy gest! Kiedy na twarzach osób stojących obok zaczęły pojawiać się kpiące miny, poczułam się lekko zażenowana. Weź się, idiotko, przecież nikt się nie zatrzyma. I miałam już dać za wygraną, i wydać tę dychę na jednorazowy do stolicy, gdy przy ostatnim machnięciu ręką zatrzymał się on! Czarny, wypolerowany po zimowej wegetacji motocykl.
 
Najpierw zauważyłam przyjemnie mruczący dwuślad, a dopiero później jego właściciela. Wtedy to ja zaczęłam mruczeć. Motocyklista zdjął kask…  Zawsze wiedziałam, że mężczyźni lubiący wysoki poziom adrenaliny to wspaniali mężczyźni. Szczególnie motocykliści. Trzydniowy zarost, ciemne zmierzwione włosy, szarmanckie spojrzenie i dziarka tajemniczo wyłaniająca się zza skórzanej kurtki.
 
- Dokąd podrzucić?
- Do Warszawy, na Gocław.
- To po drodze. Masz szczęście, że wziąłem drugi kask. Jechałaś już kiedyś?
- Nie, nie w takich okolicznościach.
- To trzymaj się mocno.
 
Oczywiście, masz ciało Adonisa – nie musisz mnie do tego zachęcać. Motocykl zawarczał. Ja posłałam moim byłym współpasażerom słodkiego buziaka i odjechałam z nieznajomym facetem. Podejrzewam, że ci, którzy nie wierzyli w skuteczność mojego autostopowego szczęścia, jeszcze zbierają szczęki z chodnika…
Na Gocławiu byłam na czas. Okazało się, że właściciel motocykla jechał do pracy. Jest barmanem w pubie i chętnie umówi się ze mną, żeby zaprezentować swoje zdolności. Manualne.