Rano. Jeszcze pięć minut…
Rozkosznie leżałam w łóżku, gdy przez szparę między ramą okna a roletą przebił
się promyk budzącego się słońca. Był natrętny. Wędrował po mojej twarzy, jakby
to była jego przygoda życia. Kiedy otworzyłam oczy, osiadł na rzęsach i kołysał
się beztrosko. Wtedy właśnie minęło rozkoszne pięć minut. Czas wstać. Nowy
dzień, zrobię coś konstruktywnego – pomyślałam.
Po śniadaniu wyszłam na podwórko.
W końcu pogodnie, można opuścić cztery kąty i choć przez chwilę popatrzeć w
niczym niezmącony błękit nieba. Z kubkiem herbaty siadłam na rozgrzanych już deskach
tarasu. Z przymrużonymi oczami napawałam się widokiem wiosennej zieleni. Słońce
szczodrze rozlewało swoje ciepło na każdy skrawek zroszonej trawy. Nawet jamnik
skorzystał z okazji – przeturlał się na grzbiet, zawinął łapki i wygrzewał
wyliniałą przez zimę sierść. Obok niego leżała piłka do aportowania. Nic z
tego, dzisiaj będziesz równie bezużyteczna jak twój jedyny właściciel, który
właśnie postanowił poganiać za uprzykrzającą drzemkę muchą…
Jak to było? Nowy dzień, zrobię
coś konstruktywnego? Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wróciłam do domu… Założyłam
szorty i zgarnęłam z szafki nocnej książkę.
Słońce przyjemnie grzało.
Delikatny wiatr niósł słodkawą woń rozkwitających bzów. Wyczułam też tulipany –
gdy przekwitają, mają specyficznie intensywny zapach. Wyciągnięta na krześle
ogrodowym bawiłam się zmysłami. Zamknięte oczy poprawiają koncentrację – czuje
się więcej, słyszy się więcej. Odczuwa się więcej. Promienie muskały obnażone
fragmenty ciała, aż gęsia skórka przyjemnie przechodziła od kostek aż po szyję.
Jak fala, najpierw raptownie… później z lekkim opóźnieniem, żeby wzmóc siłę
odczuwania. Piersi nabrzmiewały jak przy dotknięciu zimna.
Gdzieś między drzewami radośnie
grało ptasie radio.
Błogostan ogarnął wszystko
dookoła. Łącznie ze mną. Sięgnęłam po książkę. I właśnie wtedy… Właśnie wtedy
bezczelnie dopadła mnie cywilizacja. Napadła na mnie. Zastawiła na mnie sidła.
Wpadłam w zasadzkę ujadającej kultury materialnej naszej cywilizacji. Z
każdej strony rozległ się jazgot kosiarek. Wtórował mu wyższy o ton świdrujący
refren wiertarki. Niezwykle niskim brzmieniem popisała się również betoniarka,
o której wieść rozniosło po całej ulicy echo obijające się o mury budynków. Całości dopełniał odgłos rytmicznie trzepanego dywanu.
Ptasie radio pozornie umilkło.
Wiatr zastąpił woń zapylanej flory mieszanką dławiących zapachów koszonej trawy
i rozrabianego cementu. Jamnik nosem otworzył uchylone drzwi i leniwie
wszedł do domu. Usiadł w oknie balkonowym i patrzył przez szybę, jakby
chciał odgrodzić się od tego, co nazywamy cywilizacją.
Gęsia skórka przyjemności
odpłynęła. Cywilizacyjny akompaniament drastycznie przypomniał mi, że miałam
zrobić coś konstruktywnego… To nie najlepsze czasy dla szlachetnego dzikusa,
panie Rousseau.