Marta dostała solenny opieprz, bo
zamiast skupić się na słuchaniu niebosiężnych prawd, wolała perfekcyjnie wypaść
w życiu doczesnym. Weronika miała dobre serce i zbieg okoliczności
przyczynowo-skutkowych pozwolił jej na takie, a nie inne zachowanie w zupełnie
patowej sytuacji. Mam coś z jednej, mam coś z drugiej. Nie przez przypadek
dostałam takie imiona. W ogóle już przestałam wierzyć w przypadek i przypisywać
mu jakieś fortunne bądź nie konsekwencje. Nie uważam też, że wszystko zostało z
góry zaplanowane, że nie mamy wpływu na to, co się wokół nas dzieje. Jakiś
palec zamącił, owszem, ale przy okazji stuknął nas też w czoło, każąc rozsądnie
wziąć los w swoje ręce i wykorzystać, bliżej nieokreślony, czas jak najlepiej.
Bliżej mi do Marty. Choć mając w
dowodzie dwie tak skrajne pod względem charakteru imienniczki, powinnam mieć
jakąś schizofrenię. Ale nie. Też dążę do perfekcjonizmu. Zawsze i wszędzie musi
być idealnie. Wstrętna przypadłość, która podświadomie zmusza mnie do oglądania
się na innych i porównywania się do nich. To mój osobisty dramat, bo
niekiedy po prostu nie potrafię zaakceptować rzeczywistości. Siebie czasami też
nie. Może nawet częściej niż tylko czasami. Bo są ładniejsze, zgrabniejsze, inteligentniejsze,
odważniejsze, finezyjniej flirtujące, ciekawsze, zdolniejsze etc., etc. Ogólnie
rzecz ujmując – są bardziej. Są stopień wyżej ode mnie. I ja staram się
niedołężnie gonić te złudne ideały. Złudne, bo ideału nie ma. Gdyby był, kanony
szeroko rozumianego piękna nie zmieniałyby się z dnia na dzień. Skoro już zrozumiałam
i przyswoiłam tę cenną lekcję, skarciłam się, że zmarnowałam tyle czasu na
nieakceptowaniu siebie. Zdecydowanie potrzebowałam tego solennego opieprzu i
wychłostania własnej głupoty. A doszło do tego przy okazji przeczytania
jednego felietonu. Autorka napisała najbanalniejszą, a zarazem
najtrudniejszą do przyjęcia, prawdę stosunkowo normalnej i przyjemnej
egzystencji – nic nie muszę, wszystko mogę.
Mogę. Ten czasownik cholernie
mnie zastanowił. Bo faktycznie jest tak, że nie muszę. Nie muszę pisać, ale
mogę. Nie muszę jechać do pracy, ale mogę. Nie muszę dzwonić do moich
przyjaciół i pytać, czy żyją, ale mogę. To dlaczego nie mogłabym tak po prostu zaakceptować
siebie? Bez oglądania się na mainstreamowe ideały rodem z odległej galaktyki.
Ale na tym nie koniec mojego dzisiejszego portfolio. Doszłam do jeszcze jednej,
chyba nawet złotej, a już na pewno szlachetnej, myśli. Jeżeli polubię siebie,
wtedy albo zrobię wszystkim na złość, co już mogłoby być pewnego rodzaju
satysfakcją, albo stanie się to, o co zabiega spora część złamanej dziś
psychicznie i emocjonalnie ludzkości. Mianowicie dam się lubić innym. Bo
dostrzegą to, co we mnie najciekawsze i warte zauważenia.
Gdy rozmawiam ze znajomymi, często
słyszę, że jestem taka i taka, i owaka, i coś tam jeszcze. Generalnie widzą
mnie z zupełnie innej perspektywy niż ta, z której ja na siebie patrzę. I to
jest cudowny paradoks optyki, bo widzą mnie tak, że gdy o tym mówią, łechtają
okolice moich żeber, na których oczywiście mam łaskotki. Chce mi się śmiać.
Widzą mnie lepiej niż ja sama siebie. Oczywiście numerem jeden jest tekst o
mojej uroczej zadziorności, którą unaocznia nieokiełznana burza włosów. Aha, i
to, że mogłabym być bohaterką książek pani Musierowicz. Niemniej po takich
niewymuszonych, przeprowadzonych zupełnie przy okazji, w drodze przez las,
rozmowach robi mi się z jednej strony nieprzyzwoicie przyjemnie, z drugiej
niedorzecznie głupio. Najwidoczniej daję się lubić.
W takim razie dodaję się do
ulubionych. Bo przecież mogę.