poniedziałek, 29 grudnia 2014

Wyłącz myślenie


Koniec roku jest równie durny jak moje dzisiejsze lądowanie tyłkiem na lodzie. Ludzie ganiają po mieście w zupełnym amoku, przetrząsając sklepowe półki w poszukiwaniu pożal się Boże żółtych nalepek z równie żałosnymi promocjami. Dałam się porwać temu dzikiemu tłumowi, ale jakoś szybko się z niego wyrwałam i wycofałam z tej parady atrakcyjnych cen, gdy doszłam do wniosku, że zostałam ogłupiona i nic tu po mnie.

Wracając do domu, pomyślałam, że dawno nie napisałam nic konstruktywnego. Albo nie, nie konstruktywnego. Czegoś do poczytania, ot tak. A przecież zbliża się koniec roku. Nadchodzi ten moment, kiedy człowiek boleśnie rozlicza się z tego, co zaplanował i czego nie zdążył zrobić przez ostatnie 365 dni. Myślałam też o tym, że może Olga Balas albo Kasia Zawistowska martwią się brakiem jakiejkolwiek aktywności twórczej. Mojej aktywności twórczej. Nadzieje płonne, ale zawsze to jakieś pocieszenie, tak czy nie? Ale może naprawdę ktoś tęskni za moimi przypadkami egzystencjalnymi ubranymi w bylejakość słowa i polanymi słodko-kwaśnym sosem rzeczywistości.  Więc tak sobie szłam z zapętlonymi myślami pomiędzy blokowiskami, krętymi zaułkami i kątami, w których wieczorami szemrane towarzystwo pali szlugi i wódkę pije. Bo tam cicho, dlatego tamtędy. Mimo niewielkiej odległości od głównej ulicy Mińska, bywa tam stosunkowo mało ludzi. Jedynie ci, którzy mieszkają w tych blokach i ci wcześniej wspomniani od szlugów i wódki. Szłam, szłam i myślałam. I nagle nie szłam. I z rozbawieniem pomyślałam, że odcisnęłam na śniegu moją wielkogabarytową pupę, ale na szczęście nikt przecież nie mógł tego widzieć, bo nikogo tu nie było. Więc skoro nikogo nie było, to jeszcze chwilę posiedziałam, pośmiałam się, pomonologowałam, że niby taka sprawna, że przysiady cisnę co wieczór, a jednak piruet na lodzie i mnie nie ominął.

Kiedy usłyszałam za plecami frywolne „Zgrabnie to pani zrobiła”, spanikowałam, bo przecież nikogo tu, do cholery, nie było. Zgrabnie, niezgrabnie, facet podał rękę i pomógł wstać. Podziękowałam. Pośmialiśmy się, że zima, że ślisko, że z mężczyzną trzeba się przechadzać, a nie w pojedynkę. W tym czasie zdążyłam otrzepać się tu i tam. Nie umknęło mojej uwadze, że facet przystojny, około czterdziestki, szarmancki i ładnie pachnący. Ogólnie scenariusz dla wścibskich sąsiadów ewentualnie zalążek wielkiej miłości w komedii romantycznej produkcji hollywoodzkiej gotowy. Tak pomyślałam z sarkazmem. „Gdyby nie żona, zaprosiłbym panią na gorącą herbatę. Ale wyszedłem tylko do sklepu po ananasy do sałatki i żona mogłaby zacząć coś podejrzewać, gdybym wrócił z nimi po godzinie… Scena jak z Hollywoodu, nie uważa pani?” – po czym zaśmiał się gardłowo. Taaak, widzę, że nadajemy na podobnych falach. Być może w innym wcieleniu nie będzie pan miał żony, a ja, nie daj Boże, wciąż będę wolna. Pożyczyliśmy sobie więcej szczęścia w nadchodzącym roku i poszliśmy każdy w swoją stronę.

Wracając do feralnego końca roku - myślę, że wciąż za dużo myślę. W ogóle ludzie za bardzo roztrząsają wszystko, co się da. Co by było gdyby... Trzeba było, a nie zadawałbyś teraz niepotrzebnych pytań. Za dużo planują, snują futurystycznie przyszłość, zrywając z nałogami, odchudzając się przez tydzień i zajadając przez dwa następne, a później, właśnie na koniec roku, biczują się pejczykiem rozdrażnionych myśli, że znowu coś się nie udało, nie wyszło. I stąd te wywrotki. Wiecie, jakie było moje tegoroczne postanowienie? Nie postanawiać nic, zupełnie nic, zero, null. Nad tym akurat długo nie myślałam i udało się! Pierwszy raz w życiu udało mi się zrealizować noworoczne postanowienie. W przyszłym roku będę miała takie samo. To akurat zaplanowałam, ale ciii. Bo z natury jestem realistką. I w trzech czwartych racjonalistką, co uzasadniałoby, dlaczego tyle niepotrzebnie myślę. Ale w gruncie rzeczy, czemu nie dodać odrobiny optymizmu do tej, chyba pozytywistycznej, naleciałości? I zamiast myśleć, że życie rzuca mi kłody pod nogi, nie odbierać ich jako dyskretnych desek ratunku? Niby nie planowałam, nie zamierzałam, a wyszło zdecydowanie lepiej niż się spodziewałam. Ponoć szczęściu trzeba zawsze trochę pomóc. Paradoksalne, co? Niby szczęście, a potrzebuje pomocy. I zamiast myśleć, trzeba podnieść tyłek z lodu i iść dalej. Przez następne 365 dni. A co cztery lata o jeden więcej.

wtorek, 2 grudnia 2014

Ingardenem w komplement

Lubię co jakiś czas przejść się do mojej fryzjerki. Z dwóch prostych powodów. Ona, jako jedna z nielicznych osób, potrafi ujarzmić gąszcz włosów, które beztrosko wykręcają się na prawą i lewą stronę głowy. Potrafi ułagodzić je tak, że nawet przez ułamek sekundy wydaje mi się, że to proste i przecież ja też tak mogę. Na drugi dzień okazuje się, że jednak nie. A zdaje się, że nad własną głową wypadałoby mieć kontrolę. To magia. Zdecydowanie czarna. Poza tym – i to jest drugi powód – zawsze zarzuci w moją stronę jakimś komplementem, za który oczywiście na miejscu byłoby podziękować albo przy okazji którego należałoby się zarumienić w akcie absolutnego skrępowania w podobnych sytuacjach. I wcale nie jest tak, że ten komplement jest zwykłą formalnością, wyrachowanym profesjonalizmem, życzliwością Chińczyka, dla którego wszystko jest najlepsze i na zawsze, co potwierdza hologram na każdym rękodziele produkcji małych żółtych dłoni.
Poszłam więc z tych właśnie dwóch powodów do mojej fryzjerki. W piątek zdaje się. I było tak, jak przedstawiłam wcześniej. Było czarowanie z nożyczkami, szczotką i suszarką w ręce i było komplementowanie. Czarowanie wyszło całkiem w porządku, lustro nie pękło, ale też nie wypowiedziało magicznej sentencji, kto jest najpiękniejszy na świecie, a ja nie odpowiedziałam, że ja. Wyszło więc na zero. Komplementowanie natomiast zwaliło mnie z nóg. Podobnież schudłam. Przepraszam, znikam w oczach. Zażartowałam, że po prostu część ciuchów faktycznie rozciągnęła mi się w praniu, ale to wina pralki, nie moja. Ach, moja połechtana próżność! Oczywiście, że schudłam i mocno rajcuje mnie, że to zauważyłaś! I gdyby na tym się skończyło, byłoby wszystko w porządku i mogłabym w nastroju Narcyza opuścić salon. Ale padło feralne pytanie, które zawsze wprowadza mnie w zakłopotanie. Dla faceta czy dla siebie? Ale co? A, że znikam w oczach? Nie, nie, no jasne, że dla siebie. Właściwie dla zdrowia i dobrego samopoczucia. Cóż za pomysł. Odprowadziła mnie do drzwi przeciągłym spojrzeniem, puściła perskie oko, a ja, wiedząc, że przed Bożym Narodzeniem już się nie spotkamy, pożyczyłam wesołych świąt i wyszłam.
Zdajecie sobie sprawę z tego, że normalny człowiek po wizycie u fryzjera cieszy się, że zmienił jakiś szczegół w swoim życiu, że może ktoś to doceni, że po prostu zrobił dla siebie coś, co sprawiło mu satysfakcję. Zatem nic podobnego w moim przypadku. Schodząc po schodach, już myślałam o tym, że z nami jak z książkami. Tak, może i płytka ta metafora z porównywaniem wyglądu człowieka do okładki, a jego wnętrza do treści. Ale polonistom jednak te książki jakoś przewijają się przez życie, no i co zrobić. Więc fryzjerka najzwyczajniej w świecie komplementowała moją okładkę! A raczej jej format. Połechtała mojego wewnętrznego Narcyza. I to wydaje się najprostszy rodzaj komplementowania. Miły, to prawda, ale płaski. Dający poczucie chwilowego dowartościowania. Chwilowego, bo okładka, nawet ta, o którą się dba, ostatecznie niszczeje. Normalnemu człowiekowi po wizycie u fryzjera nie przychodzi też na myśl Roman Ingarden. Ten od przeżycia estetycznego. Bo w pewnym sensie wypowiedzenie komplementu jest rodzajem reakcji na coś miłego dla oka, ucha, twórczą postawą nadawcy komplementu. Zauważeniem jakości. I zapewne w tym momencie zaczęłabym erystyczną potyczkę z Ingardenem, bo przecież on miał na myśli dzieło sztuki, nie człowieka. Ale… Każdy człowiek to boski majstersztyk, dziełem sztuki jest, więc jakości, godne komplementowania, również ma. Pozostaje kwestia wartościowania. Bo jakości się wartościuje, czyli dołącza emocje. Jakości, czyli elementy okładki. Wartościuje się je poprzez treść, wnętrze. I to już wyższy stopień komplementowego wtajemniczenia. Dla mnie osobiście niezwykły. Podziwiam ludzi, którzy potrafią dostrzegać w sobie, w innych wartości. Nie jakości, które można oglądać w lustrze. Wartości, które ogląda się przy pomocy sondy wyposażonej w pokłady wrażliwości.
Najbardziej osobliwe jest to, że sama nie dostrzegam w sobie pewnych wartości. A może dostrzegam, ale jestem zbyt skromna, żeby się do nich przyznawać. No, to teraz się zapewne skromnością popisałam. Ale tak jest. Pocieszające, że od wyłuszczania moich wartości mam ludzi. Wyręczają mnie w jakiś sposób, ale też mówią o mnie takie rzeczy, na które najprawdopodobniej nigdy w życiu bym nie wpadła. Kto by pomyślał, że Małgorzata Musierowicz mogłaby napisać książkę, której bohaterką byłabym ja? Bo nie jestem bezbarwna. Serio? Przysięgam, że to też nawet nie przeszłoby mi przez myśl. Albo że jestem radosna. Myślałam, że zdystansowana. Albo że mam talent. Jakikolwiek. Może nawet do napisania czasami czegoś w miarę sensownego. Być może.
Ostatecznie doszłam do wniosku, że komplementowanie wartości jest najwłaściwszą, bo racjonalną, formą komplementowania. Mówi jakąś prawdę o człowieku. I jest na swój sposób trwałe. I miłe. A format okładki z czasem może się zmienić. Lustro roztrzaska się na drobinki i jakości szlag trafi. Mam nadzieję, że Ingardena nie trafiło. Swoją drogą… Powinien być mi wdzięczny, że o nim pomyślałam.