Prot z K-PAX miał rację. Ludzie
to istotnie naiwne stworzenia; myślą, że to Słońce kręci się wokół nich, a ich
intergalaktyczna egzystencja interesuje kogoś więcej, niż tylko członków
najbliższej rodziny. Bo tak naprawdę, kogo interesuje życie naszych ziemskich „gwiazd”?
Z kim [„gwiazda”] kochała się ostatniej nocy, dlaczego ukradła futro z butiku,
mimo że ma fortunę na koncie, jak to możliwe, że ma pryszcza na środku czoła [NO
JAK?!], po co kręci program o swoim życiu prywatnym, a później wyżala się w tym
samym programie, że ludzie robią na nią nagonkę, nie rozumieją przesłania,
zazdroszczą i wypisują bzdury na forach. Przecież to nie jest zainteresowanie
życiem, a najzwyklejsze plotkarstwo z nudów przeolbrzymich. Jednak ludzie
naprawdę myślą, że to jest najprawdziwsze i, co najlepsze, zajmujące życie
pełne problemów, rozterek, biedy i ubóstwa. Życie spontaniczne jak ruchy robaczkowe
jelit i interesujące tak samo, jak ich końcowy produkt. Efekt. W końcu życie „gwiazdy”
ma być efektowne, nie efektywne i produktywne. Takie „gwiazdy” są wśród nas. I
wcale nie chodzi o te z technicoloru.
- Ejj – żując gumę z wyuzdaniem –
po co ludzie czytają książki w metrze? Jadą raptem dziesięć minut… Przecież to
się nawet nie opłaca książki z torby wyjmować.
- No nie? A czasami jak popatrzę
na tytuły to w ogóle weź… Nieżyciowe! Rozumiem o miłości czytać. O, albo
biografie celebrytów – to jest życiowe i prawdziwe. A nie jakieś science
fiction. Teraz wszyscy tacy znawcy „Hobbita”, masakra…
- Ostatnio widziałam babkę, ja
wiem… może z trzydzieści pięć lat miała… i słuchaj! „Mistrza i Małgorzatę”
czytała. Przecież to lektura szkolna, kto takie głupoty dla przyjemności czyta?
O czym to w ogóle jest? Żadnej problematyki...
W metrze można się istotnie
ciekawych rzeczy dowiedzieć. Bo jak człowiek w głowie zamiast zwojów ma science
fiction, to i radykalny postęp w medycynie nie pomoże. A mi faktycznie jakby
ruchy robaczkowe przyspieszyły pracę…
O czym mowa? O nieżyciowości. O nieżyciowości
w zasadzie w każdym tekście, który nosi znamiona nadwyżki funkcji poetyckiej.
Pisarze, z prawdziwego zdarzenia dziennikarze, felietoniści, naukowcy oraz studenci,
piszący prace licencjackie/magisterskie [to ostatnie z autopsji wiem na pewno], naprawdę trudnią się śmierdzącą
robotą. Śmierdzącą potem, zgrzybiałym kubkiem po herbacie i obrośniętym
puszkiem serem żółtym na nadgryzionej kanapce. Bo wcale nie jest łatwo napisać
coś zgrabnego, poprawnego i wysublimowanego. Życiowego. A przy okazji lukratywnego.
Potrzeba czasu i… i tego czegoś. Ostatnio słyszałam, że autorzy książek to
wysokich lotów kłamczuchy i fachowcy od mydlenia oczu. Wymyślają głupoty, piszą
pięć tomów o tym samym, nie wiadomo, o co chodzi. Grafomani! Zamiast pisać o życiu, to zmyślają,
wybiegają o tysiąc lat do przodu. Przecież sto razy ciekawsza jest powieść,
której główną bohaterką jest współczesna emancypantka, rozwódka najlepiej –
urywa się z dobrze prosperującej firmy na dwumiesięczny urlop, jedzie na wieś nad rozlewisko,
zrywając maki w szczerym lipcowym polu spotyka tego jedynego, który jest nią
oszołomiony i żyją długo i szczęśliwie, koniec. Napisanie czegoś takiego też
zajmuje czas i może czasami warto po to sięgnąć i przeczytać. Tak po prostu,
żeby faktycznie było prosto i przyjemnie.
Wracam do „tego czegoś”, co jest
potrzebne do napisania czegokolwiek. Życie. To życie, a może raczej zmysł obserwacji, jest zapalnikiem do
pisania. Wymagany jest jakiś punkt zaczepny, coś, na czym można się skupić,
podjąć refleksję, wysnuć wnioski, pogadać o tym. U mnie często jest to,
niechcący rzecz jasna, usłyszany fragment rozmowy, sytuacja, wspomnienie, spotkana
osoba, przeczytana książka, obejrzany film. Różnie bywa. Dla niektórych
inspiracją jest historia czy zapomniane, a istotne, wydarzenia historyczne. Nie
opisy wojen, batalii – wspomnienia ludzi, którzy przeżyli historię. Naoczni
świadkowie. Nie jest tak, że się siada i pisze coś dobrego. Coś musi człowieka
uderzyć, poruszyć neurony. Później się o tym myśli i dopiero zaczyna pisać. Ilu jest takich pisarzy, którzy przez całe swoje życie napisali/wydali jedną jedyną książkę - ale za to jaką!
Książki to nie są kartki zapełnione historiami wyssanymi z palca. A pisarz to nie
ten, kto buja w obłokach, myśli o niebieskich migdałach i pisze farmazony.
Pisarz potrafi życie [nawet to, które wybiega o tysiąc lat do przodu] ubrać w
słowa i nadać mu formę. Wyobraźnia – oczywiście, ale uzasadniona czymś
rzeczywistym. Czasami wydaje mi się, że książki, które naprawdę przesiąknięte są poważną problematyką, są dla niektórych ludzi, „gwiazd”, po prostu nieczytelne. I dlatego nieżyciowe.
I niech ktoś w metrze spróbuje
powiedzieć, że takie science fiction nie jest życiowe. Jeżeli to nie będzie 7:00 rano,
to chętnie z tą osobą się posprzeczam. I może nawet byłby z tego jakiś
produkt. Efekt. Książkowy, nie ruchów robaczkowych.
Swoją drogą - nawet nie macie pewności, czy ta rozmowa w metrze naprawdę miała miejsce. Ale grunt, że mogła mieć. Bo jednak coś mnie podkusiło, żeby napisać.