środa, 26 lutego 2014

Bo to, co nas podnieca, to się nazywa...

Prot z K-PAX miał rację. Ludzie to istotnie naiwne stworzenia; myślą, że to Słońce kręci się wokół nich, a ich intergalaktyczna egzystencja interesuje kogoś więcej, niż tylko członków najbliższej rodziny. Bo tak naprawdę, kogo interesuje życie naszych ziemskich „gwiazd”? Z kim [„gwiazda”] kochała się ostatniej nocy, dlaczego ukradła futro z butiku, mimo że ma fortunę na koncie, jak to możliwe, że ma pryszcza na środku czoła [NO JAK?!], po co kręci program o swoim życiu prywatnym, a później wyżala się w tym samym programie, że ludzie robią na nią nagonkę, nie rozumieją przesłania, zazdroszczą i wypisują bzdury na forach. Przecież to nie jest zainteresowanie życiem, a najzwyklejsze plotkarstwo z nudów przeolbrzymich. Jednak ludzie naprawdę myślą, że to jest najprawdziwsze i, co najlepsze, zajmujące życie pełne problemów, rozterek, biedy i ubóstwa. Życie spontaniczne jak ruchy robaczkowe jelit i interesujące tak samo, jak ich końcowy produkt. Efekt. W końcu życie „gwiazdy” ma być efektowne, nie efektywne i produktywne. Takie „gwiazdy” są wśród nas. I wcale nie chodzi o te z technicoloru.
 
- Ejj – żując gumę z wyuzdaniem – po co ludzie czytają książki w metrze? Jadą raptem dziesięć minut… Przecież to się nawet nie opłaca książki z torby wyjmować.
- No nie? A czasami jak popatrzę na tytuły to w ogóle weź… Nieżyciowe! Rozumiem o miłości czytać. O, albo biografie celebrytów – to jest życiowe i prawdziwe. A nie jakieś science fiction. Teraz wszyscy tacy znawcy „Hobbita”, masakra…
- Ostatnio widziałam babkę, ja wiem… może z trzydzieści pięć lat miała… i słuchaj! „Mistrza i Małgorzatę” czytała. Przecież to lektura szkolna, kto takie głupoty dla przyjemności czyta? O czym to w ogóle jest? Żadnej problematyki...
W metrze można się istotnie ciekawych rzeczy dowiedzieć. Bo jak człowiek w głowie zamiast zwojów ma science fiction, to i radykalny postęp w medycynie nie pomoże. A mi faktycznie jakby ruchy robaczkowe przyspieszyły pracę…
O czym mowa? O nieżyciowości. O nieżyciowości w zasadzie w każdym tekście, który nosi znamiona nadwyżki funkcji poetyckiej. Pisarze, z prawdziwego zdarzenia dziennikarze, felietoniści, naukowcy oraz studenci, piszący prace licencjackie/magisterskie [to ostatnie z autopsji wiem na pewno], naprawdę trudnią się śmierdzącą robotą. Śmierdzącą potem, zgrzybiałym kubkiem po herbacie i obrośniętym puszkiem serem żółtym na nadgryzionej kanapce. Bo wcale nie jest łatwo napisać coś zgrabnego, poprawnego i wysublimowanego. Życiowego. A przy okazji lukratywnego. Potrzeba czasu i… i tego czegoś. Ostatnio słyszałam, że autorzy książek to wysokich lotów kłamczuchy i fachowcy od mydlenia oczu. Wymyślają głupoty, piszą pięć tomów o tym samym, nie wiadomo, o co chodzi. Grafomani! Zamiast pisać o życiu, to zmyślają, wybiegają o tysiąc lat do przodu. Przecież sto razy ciekawsza jest powieść, której główną bohaterką jest współczesna emancypantka, rozwódka najlepiej – urywa się z dobrze prosperującej firmy na dwumiesięczny urlop, jedzie na wieś nad rozlewisko, zrywając maki w szczerym lipcowym polu spotyka tego jedynego, który jest nią oszołomiony i żyją długo i szczęśliwie, koniec. Napisanie czegoś takiego też zajmuje czas i może czasami warto po to sięgnąć i przeczytać. Tak po prostu, żeby faktycznie było prosto i przyjemnie.  
Wracam do „tego czegoś”, co jest potrzebne do napisania czegokolwiek. Życie. To życie, a może raczej zmysł obserwacji, jest zapalnikiem do pisania. Wymagany jest jakiś punkt zaczepny, coś, na czym można się skupić, podjąć refleksję, wysnuć wnioski, pogadać o tym. U mnie często jest to, niechcący rzecz jasna, usłyszany fragment rozmowy, sytuacja, wspomnienie, spotkana osoba, przeczytana książka, obejrzany film. Różnie bywa. Dla niektórych inspiracją jest historia czy zapomniane, a istotne, wydarzenia historyczne. Nie opisy wojen, batalii – wspomnienia ludzi, którzy przeżyli historię. Naoczni świadkowie. Nie jest tak, że się siada i pisze coś dobrego. Coś musi człowieka uderzyć, poruszyć neurony. Później się o tym myśli i dopiero zaczyna pisać. Ilu jest takich pisarzy, którzy przez całe swoje życie napisali/wydali jedną jedyną książkę - ale za to jaką! Książki to nie są kartki zapełnione historiami wyssanymi z palca. A pisarz to nie ten, kto buja w obłokach, myśli o niebieskich migdałach i pisze farmazony. Pisarz potrafi życie [nawet to, które wybiega o tysiąc lat do przodu] ubrać w słowa i nadać mu formę. Wyobraźnia – oczywiście, ale uzasadniona czymś rzeczywistym. Czasami wydaje mi się, że książki, które naprawdę przesiąknięte są poważną problematyką, są dla niektórych ludzi, „gwiazd”, po prostu nieczytelne. I dlatego nieżyciowe.
I niech ktoś w metrze spróbuje powiedzieć, że takie science fiction nie jest życiowe. Jeżeli to nie będzie 7:00 rano, to chętnie z tą osobą się posprzeczam. I może nawet byłby z tego jakiś produkt. Efekt. Książkowy, nie ruchów robaczkowych.
Swoją drogą - nawet nie macie pewności, czy ta rozmowa w metrze naprawdę miała miejsce. Ale grunt, że mogła mieć. Bo jednak coś mnie podkusiło, żeby napisać.

 

poniedziałek, 17 lutego 2014

O leksykalnej kurtyzanie i nie tylko

Co, ku*wa, mówisz? Serio, ku*wa? Nie no, ku*wa. O, ku*wa. Ku*wa, ku*wa, ku*wa. Plus kilka innych konfiguracji z, soczystym jak trrruskawki w czerwcu, „ku***wa” na miejscu honorowym, zaakcentowanym i odpowiednio uwypuklonym wyrzuciła z siebie elokwentna uczennica podstawówki na szkolnym korytarzu. Nie było dorosłych, cwaniara. Kumpele przytakiwały, kumple dokazywali. Aż sama z tego wszystkiego pomyślałam: „Ale, ku*wa, zabawa!”.
 
Kulturę języka na studiach miałam stosunkowo dawno, pewne rzeczy mi umknęły. Jednak wydaje mi się…
 
Po pierwsze, wulgaryzmy są zarezerwowane głównie dla dojrzałych. Tak, dojrzałych, nie dorosłych. Bo trzeba mieć wyczucie, wiedzieć, kiedy wypada powiedzieć, kiedy nie. Takie poczucie smaku. No bo co właściwie znaczy takie „ku*wa”? Jako wyraz ekspresji i ujście dla emocji - chyba nic. Sama grzeszę tą leksykalną kurtyzaną myślą i artykulacją. Głównie myślą. Najczęściej w ramach irytacji, zażenowania i patowej sytuacji. Z dwojga złego lepiej pomyśleć, niż powiedzieć. Czasami nawet żałuję, że nie wyartykułowałam tego tak, jak pomyślałam, bo zabrzmiałoby naprawdę dobrze. Prawie tak dobrze, jak w wykonaniu Marka Kondrata w „Dniu Świra”.
 
Po drugie, trzeba mieć powód, by powiedzieć. Nie lubię, gdy ktoś mówi cokolwiek bez powodu. I jeszcze wymawia to byle jak, byle było.
 
Po trzecie, paniom w ogóle nie przystaje (w myśli tak, w słowie wyłącznie w odosobnieniu lub jak niechcący wybrzmi w towarzystwie). Panom przystaje, gdy panie nie słyszą. I podczas oglądania meczów reprezentacji Polski w piłce nożnej, wtedy panie mogą słyszeć, bo pewnie to samo myślą.
 
Po czwarte, po co w ogóle ten temat, niech każdy sam decyduje: co mówi, jak mówi, dlaczego mówi i przy kim mówi.
 
Tylko to nieszczęsne „ku*wa”. To po prostu było brzydkie zachowanie. Nieeleganckie. Natychmiast przypomniało mi się moje dzieciństwo, kiedy z dzieciakami czy to z klasy, czy z podwórka, w zupełnej konspiracji, szeptem wypowiadaliśmy gdzieś po kątach to niechlujne „dupa”. Albo „fujara”. „Cholera” było zarezerwowana wyłącznie dla odważnych. Pamiętam, jak rechotaliśmy z tych brzydkich słówek. O wulgaryzmie na „k” słyszeliśmy, ale wiedzieliśmy, że w pierwszy piątek miesiąca trzeba będzie iść do spowiedzi i wyśpiewać swoje dziecięce przewinienia. Nie nakarmiłam pieska, nie słuchałam się mamy, marudziłam przy obiadku, nie posprzątałam w pokoju i… powiedziałam brzydkie słowo na „k”. Więcej grzechów nie pamiętam! Tragedia. Taki scenariusz w ogóle nie wchodził w rachubę. Dlatego nie mówiliśmy Sami Wiecie Czego na „k”.
 
W przypadku moim i tych, z którymi konspirowałam, to oczywiście były takie słowne zabawy. Ciekawość. Nie zapomnę, jak kiedyś w sklepie usłyszałam, że pan chce kupić prezerwatywę. Pierwsze, co zrobiłam, to wzięłam opasły słownik i sprawdziłam hasło „prezerwatywa”. Jasne, że nie zrozumiałam! Poszłam do mamy… dostało mi się za głupoty w głowie. Ale to przez ciekawość! Pan w sklepie… Ja naprawdę nie… Cicho i marsz odrabiać lekcje. Od tamtego czasu nauczyłam się, że czego mam się dowiedzieć, tego się dowiem – ale w odpowiednim czasie. I więcej o głupoty nie pytałam. Albo inaczej – zaczęłam uważać CO mówię i o CO pytam. Jeżeli wyraz wydawał mi się podejrzany, odpuszczałam.
 
Więc chyba na słowa należy zwracać uwagę. Co, jak, dlaczego i przy kim się mówi. Akt mowy to jednak poważna sprawa.
 
Przy okazji, zupełnie abstrahując od wulgaryzmów. Moja czteroletnia siostrzenica pewnie nie wiedziała, że wylanie całej flaszeczki olejku kamforowego do akwarium jest czymś bezmyślnym i niehumanitarnym. Pamiętała, że mamusia smaruje ją tym olejkiem, gdy jest chora i MÓWI, że po tym wyzdrowieje. Pewnie dlatego nie zapytała rodziców, czy może… Mamusiu, przecież one będą zdrowe. NIE UMARNĄ. Olu, nie umrą. Tak, nie umrą.
 
Rybki po reanimacji - od soboty na lekkim kacu. Ola ma moje rozgrzeszenie, w końcu mama MÓWIŁA.
 
 

piątek, 14 lutego 2014

Przypadek?

Co ma czternasty dzień lutego do porannego kubka kakao…? Po krótkiej chwili namysłu stwierdzam, że w zasadzie tyle, co tak zwany piernik do tak zwanego wiatraka.
 
Ale zacznę od początku. Wstałam bardzo wcześnie i, w ramach czternastego dnia lutego, postanowiłam się dopieścić. Kakao. Mój prywatny dopieszczacz. Wszystko fajnie, tylko jak zwykle rano coś się musi spartolić. Otwieram lodówkę raz, drugi, dziesiąty… nie ma mleka. Podejmuję tę trudną decyzję o wyjściu do sklepu… myślę sobie, że Leon Zawodowiec też wychodził rano po mleko i robi mi się jakoś lżej – a niech tam, dla sportu!
 
Stoję w kolejce. Czuję, że ktoś stojący za mną nawija sobie na palec kosmyk moich włosów. Postanowiłam na razie nie zwracać uwagi. Każdemu się czasami zdarza… „niechcący”. Jednak ta bezprecedensowa sytuacja zaczęła się przeciągać… o jakieś pięć sekund za długo. Odwracam się i widzę gościa z podchmielonym czteropakiem (a ja wczoraj głowę popiołem posypałam!). Moje z natury małe oczy rozszerzyły się w tym momencie do wielkości pięciozłotówek. Facet bez ceregieli zaczyna mi wmawiać, że sztuka flirtowania zanikła, a na kobiety to już nawet kokieteryjne komplementy nie działają... emancypantki jedne, parytetów się zachciało, nic z nimfięcego powabu nie zachowały. Ja, z pobłażliwym uśmiechem, odbijam piłeczkę i tłumaczę mu, że ta niewątpliwie wysokich lotów sztuka nie zanikła. Co więcej – ma się całkiem nieźle. Po prostu: bo w tym cały jest ambaras… i resztę każdy z nas doskonale zna i w teorii, i w praktyce. Tłumaczę mu więc, że na przykład między nami chemii nie będzie, bo jest starym pijakiem, a jego zarost na pewno nie jest trzydniowy.  I ma żonę, z którą pomieszkuje dwie ulice dalej. Trochę nobilitowało go to, że jest RASOWYM starym pijakiem.  Z żoną na karku. Praktycznie codziennie mijamy się w drodze – ja idę na przystanek autobusowy, a on zawiany, rasowym krokiem wiadomo, gdzie. Prawie jak dobrzy znajomi! I dalej tłumaczę mu, że nic z tego naszego quasi-flirtu być nie może i nie będzie - nie, bo nie. Nie i koniec. Urządziłam mu taką indoktrynację, że chyba naprawdę przywróciłam wiarę w niezmienność, czyli wieczną niestałość, charakteru kobiet i ich najmilszej uciechy, czyli flirtowania. Ewidentnie zwoje się przegrzały i mój absztyfikant patrzył na mnie tępym wzrokiem. Pewna pani doktor na studiach powiedziała kiedyś, że gdy człowiek w taki specyficzny sposób zawiesza wzrok, to znaczy, że przeszedł na wyższy pułap myśli i stąd to pozornie tępe spojrzenie. Może, ale chyba nie w tym przypadku. Ten groteskowy widok dopełniały jego rozdziawione wargi, eksponujące wybitne braki uzębienia, i pokrzykiwanie przemiłej pani ekspedientki, która najwidoczniej też miała ochotę poflirtować (trójkącik? nie, dziękuję). Tak między nami… wiek nie gra roli, są jedynie pewne konwenanse i poczucie smaku. Ogłada, mniej promili we krwi i może nieco przyjemniejsze od sklepowych okoliczności. I wszystko się mieści we flirciarskim uzusie. Chociaż, jak uczą amerykańskie filmy, nie wiadomo, kiedy nas dopadnie rozżarzona strzała Kupidyna.  
 
Jak się można domyślić, siedziałam później w domu i popijałam kakao. I myślałam nad tym całym flirtowaniem. Że to naprawdę nie lada sztuka. Dla obu płci. Nawet odkryłam dwa typy flirciarzy, którzy, no cóż, po prostu mnie ujmują. Tony Stark i Mr. Darcy. Postaci w pełni fikcyjne, więc w akcie desperacji wypadałoby wtulić twarz w poduszkę i rozmazać na niej tusz. Ale nie o tym chciałam...

Powyższe wydarzyło się dokładnie rok temu. A dziś déjà vu. Znowu mam ochotę na kakao, znów otwieram lodówkę raz, drugi, dziesiąty… Myślę, że herbata z cytryną to jednak całkiem dobry pomysł na początek dnia wspomnienia świętego Walentego, starożytnego orędownika podczas chorób umysłowych, nerwowych i epilepsji.

 

środa, 12 lutego 2014

Płacz, Ewka, płacz

Pamiętam, jak pani od biologii powtarzała nam na lekcjach, żeby dużo płakać, bo ciecz łzowa oczyszcza gałkę oczną. Usuwa drobnoustroje i nawilża. I później oczy ładnie błyszczą. Przed randką więc wypadałoby popłakać, żeby mieć w oczach ponętne kurwiki, jak te panie z okładek kolorowych pisemek. Tylko należy płakać przed nałożeniem makijażu, ale to każda, wyedukowana za młodu przez starszą siostrę, kobieta wie i będzie tę wiedzę z namaszczeniem przekazywać dalej.   
 
Z punktu widzenia biologii płacz faktycznie jest błogosławieństwem. Ale gdyby spojrzeć na to z innej strony? Właściwie… dlaczego płaczemy? Dzieci w Afryce (i nie tylko) płaczą, zdradzone kobiety płaczą, płaczą też rodziny, w których dzieje się źle (jak na standardy unijne). Bezdomni też płaczą, płaczą uczniowie i studenci. I faceci płaczą (tak, panowie, płaczecie). W zasadzie, kto z nas nie płacze?
 
Jak tak sobie o tym myślę, to płacz jest synonimem niemocy. Nie potrafimy wytłumaczyć czegoś werbalnie, więc tłumaczymy niewerbalnie – łzami. Jest to w jakiś sposób upokarzające (no bo jak to, człowiek XXI wieku taki elokwentny i wyedukowany, z drzewa ponoć już dawno zszedł, i nie potrafi się wysłowić?). I dotyczy chyba głównie tych, którzy nie są gruboskórni emocjonalnie (a ci, którzy są gruboskórni, popłakują sobie mentalnie - jestem tego pewna). Płaczemy, bo nie możemy sobie czegoś darować. To cholernie poważna sprawa. To nie jest żaden poetycki krzyk bólu itede, itepe. Płacz nie jest nawet czymś do końca zewnętrznym. Bo jakby spojrzeć na to znowu pod kątem biologicznym – gruczoły znajdują się wewnątrz ciała, a niektóre z nich po prostu lubią się uzewnętrznić i wyjść na światło dzienne. W przypadku gruczołów łzowych też światło lampki nocnej lub to, które jest emitowane przez Księżyc i gwiazdy.
 
Płacz to taki supełek myśli, doznań, emocji, bujnego życia wewnętrznego i zewnętrznego. Supełek, który kumuluje całą egzystencję konkretnego osobnika (nawet tego, który jeszcze z drzewa nie zszedł). Czasami ktoś (lub coś) go bezceremonialnie rozwiąże. Wtedy zreflektuj się, czy przypadkiem nie masz nałożonego makijażu.
 

sobota, 8 lutego 2014

Ciuchcia, czyli heca nie tylko dla konesera

Myślałam, że Muzeum Kolejnictwa to miejsce wyłącznie dla koneserów postępu technicznego, przedstawionego na przykładzie tzw. ciuchci. Nie podejrzewałam więc, że spotkam tu miłość swojego życia lub chociaż kogoś znajomego.
 
Alfabet kolejarza od A do Z w miniaturze, historyczne plakaty z okazji święta maszynisty i makiety. Makiety, które w nieco prymitywny sposób pokazują, jak wspaniała jest podróż pociągiem – przez góry, tunele, mosty i przez co tam jeszcze panowie inżynierowie szyny poprowadzili. Ale podróż pociągiem jest naprawdę świetna! Przede wszystkim w ciepłych miesiącach wiosenno-letnich, kiedy wpadający przez uchyloną szybę wiatr muska rozgrzaną słońcem twarz. Zimą też muska, ale mrozem i absolutnie metaforycznym stwierdzeniem, że taki po prostu mamy klimat. Co w wolnym przełożeniu z metafory na nasze może oznaczać jedno: okna są nieszczelne, a ogrzewania nie włączymy, bo nie. Wracając. Oczywiście za uruchomienie mechanizmu makiety trzeba, tak samo jak za każdy bilet – nawet ten w jedną stronę, zapłacić. Dyszka w bilonie zapaliła więc zielone światło i buchnęła para! Ciuchcia ruszyła, a dzieciaki przywarły nosami do szyby chroniącej makietę. Pierwsza minuta podróży misternie złożoną ciuchcią była całkiem intrygująca. Kolejne cztery minuty przebiegały zgodnie z żelazną zasadą „copy/paste”, więc przeszłam do sali, w której gościnnie rozstawiona była makieta kolejowa inż. Janusza Cyndeckiego. Gościnnie, bo można ją oglądać wyłącznie do 30 marca. Jak się później dowiedziałam, konstruktor tego cacka zbierał materiały przez prawie trzydzieści lat, a sklejał, montował, chuchał i dmuchał przez kolejne dziewięć! Tyle czasu…
 
I gdy się tak zawiesiłam nad tą czasową rozpiętością wykonywania czegokolwiek lub czegoś, czemu warto poświęcić prawie połowę życia, zobaczyłam znajomy profil twarzy. Nie, niemożliwe. Ale już w głowie rugałam się za to, że niedokładnie umalowałam rzęsy, że tu krosta nieprzypudrowana, że włosy nie takie… Na Boga, kto przychodzi do Muzeum Kolejnictwa w sobotę po południu?!
 
Mimo to zaczepiłam znajomego, bo jakoś miło zrobiło mi się na jego widok. Szczególnie z perspektywy tego zawieszenia się nad pojęciem czasu… Nie widzieliśmy się pewnie ponad rok, a jak się widzieliśmy wcześniej to przez przypadek w biegu i raczej incognito. A teraz poczułam takie wewnętrzne ciepełko, że ta osoba, o której w zasadzie mogłam już trochę zapomnieć stoi tu i teraz przede mną, patrzy na mnie z góry (bo znajomy wysoki, nie z wielkim ego) i opowiada mi, co tam u niego słychać. I ja tę rutynową gadkę pochłaniałam z taką chęcią i pasją, że aż nieświadomie przybrałam najwygodniejszą dla mnie pozycję stojącą, jakbym miała słuchać, o tym, co u znajomego słychać, przez najbliższe półtorej godziny. Ręce skrzyżowane pod biustem, choć dla specjalistów od mowy ciała to znak, że osoba jest zamknięta na ludzi, ale dla mnie to po prostu wygodna pozycja i ponoć dobrze wpływa na intensywność myślenia. Więc stoję w tej najwygodniejszej pozycji świata i już nawet nie słucham, co u znajomego słychać, tylko najzwyczajniej w świecie cieszę się, że go spotkałam. I to w tak dziwnych okolicznościach.
 
Po kilku minutach rozmowy ponownie zapaliła się zielona lampka i buchnęła para, chociaż już nie musiałam na to wydawać dyszki w bilonie. Po pierwsze zaczęłam się zastanawiać, dlaczego dopiero po stosunkowo długim czasie niewidzenia się ze znajomymi – bliższymi czy dalszymi – uświadamiamy sobie, że naprawdę tych ludzi lubimy, a przecież nie tak dawno prawie o nich zapomnieliśmy… Ot tak, przypomniało mi się, że taka osoba istnieje i nawet ją kiedyś polubiłam. Niesamowite! Po drugie, dlaczego w Muzeum Kolejnictwa nie ma jeszcze miniaturki niewiarygodnie szybkiego Pendolino?!

czwartek, 6 lutego 2014

Idź się lecz, człowieku!

Zaczęło się od pobolewającego serca. Pobolewało nie na sposób romantyczny, bo to nie byłby raczej ból serca, a rzyci. Życia. Pobolewało mnie na scjentystyczną modłę, czyli pozytywistycznie. Innymi słowy - myślałam, że umieram, bo zapierało mi dech, a intensywność kłucia była taka, jakby Chinolka z „Dnia Świra” praktykowała na mnie akupunkturę. Tylko zamiast niwelować ból, bez pardonu go potęgowała. Pomyślałam, że jak nic trzeba iść po skierowanie na EKG do przewielebnej służby natychmiastowej pomocy medycznej.
 
W przychodni cuchnęło PRL-em. Stęchlizna, narzekanie. Tłum ludzi z nadzieją oczekujących na swoją kolej. Głupio się poczułam przy średniej wieku 70… A jeszcze bardziej się zażenowałam, gdy staruszka z narysowanymi brwiami poinformowała mnie, że pan ginekolog przyjmuje dziś od 15:00. Nieźle. Brakowało tylko grania na czekanie. Bo lokalne nadajniki serwowały wyłącznie odgrzewane podwórkowe ploteczki… Ale że Heńka ma tysiąc pincet emerytury?
 
Zlitował się nade mną starszy pan. Stwierdził, że skoro tylko po skierowanie, to mnie przepuści, bo on i tak tutaj już rekreacyjnie przesiaduje. Będę mu za to dozgonnie wdzięczna. Chociaż „dozgonnie” to chyba jednak trochę nietaktowne określenie, biorąc pod uwagę…
 
W gabinecie siedziała drobna pani doktor. Już na pierwszy rzut oka nie wyglądała na w pełni normalną. Rozbiegane krecie oczy, fajeczki na podorędziu. Powiedziałam, że ja tylko po skierowanie, że boli, że… Siadaj, kochanieńka, na kozetce, rozbieraj się, wszystko obejrzymy. Oko, ucho, może są rozstępy na udach. Ale ja tylko po skierowanie… Dobrze, dobrze…
Po prawie godzinie (sic!) wyszłam wściekła, bo pani doktor kazała mi przyjść za miesiąc. Skierowania, rzecz jasna, nie dostałam i jeszcze, jak ostatni debil, musiałam się tłumaczyć miłemu staruszkowi z przedłużenia groteskowej wizyty.
 
Najgorsze w tym wszystkim było to, że niespełna miesiąc po tej scenie w przychodni pani doktor najzwyczajniej w świecie zeszła z tego świata. I skierowanie szlag trafił.
 
To było jakieś pięć, może sześć, lat wstecz. Cały incydent przypomniał mi się, gdy do zaliczenia z literatury angielskiej czytałam opowiadanie „Przedwczesny pogrzeb” Poego. Choć w przypadku pani doktor „przedwczesny” nie oznacza, że pochowali ją żywcem, tylko że za późno wyznaczyła mi kolejną wizytę.
 
A teraz to już krótka piłka. Ostatnio zaczął mnie boleć staw kolanowy i nie wiem, czy w ogóle warto zawracać sobie głowę jakimś durnym świstkiem papieru. Może lepiej zaaranżować wywrotkę na oblodzonej kostce przed domem i pojechać na izbę przyjęć.

środa, 5 lutego 2014

Umówmy się - obiecałam, że pomyślę. Więc pomyślałam

Mama chciała Martę. Siostra chciała Weronikę. Tata chciał Izę. Brat chciał brata. Była więc wielka kłótnia, płacz i brak akceptacji stanu faktycznego.
 
Urażona duma Taty. Niespełnione marzenie Brata. Na akcie urodzenia, zatwierdzona już przez USC, Marta Weronika.
 
I choć Brat zabierał ją na boisko, ścigał się z nią na rowerach po piaszczystych dołach ulicy, puszczał Aerosmith i Metallicę i układał świecące w ciemności puzzle hrabiego Draculi, stanu faktycznego nie zmienił. Bo kto to wtedy o tym szumnym genderze słyszał… W ramach jasności: na dziewczynę wygląda, dziewczyną się czuje i gdy zagląda pod sukienkę to… zdecydowanie dziewczyną jest. Więc siła woli Brata nie pomogła i trzeba mu było zaakceptować to, co się Rodzicom przydarzyło jedenaście lat, jeden miesiąc i jeden dzień po jego narodzinach. Nawet na swój sposób ją polubił. Wyrwał jej kiedyś pukiel włosów mikserem. Ciasto było do wyrzucenia, ale włosy po pewnym czasie odrosły zdecydowanie bujniejsze. I kręcone. Nadal uważa, że to przez ten mikser, nie geny.
 
Nie lubiła czytać. Lubiła, gdy jej czytano – wtedy chowała się pod kołdrę i słuchała. Denerwowała się, gdy jej mówiono o supletywizmie. Człowiek i ludzie? Przecież to nielogiczne… Na „traktor” mówiła „trataktor”, na „miskę” - „mista”. Miała ciocię Erę, bo wolała sonorne „er” od „el”. Kiedyś na liście z zakupami napisała „ser żółty” z dwoma błędami ortograficznymi i Siostra nie chciała jej zabrać do sklepu. Siedziała i przepisywała ten nieszczęsny „ser żółty” sto razy. Bez błędu. Nauczyła się.
 
Chciała być weterynarzem. Lubiła tabliczkę mnożenia. Wypracowania pisała w stanie załamania nerwowego, bo nie wiedziała, kiedy zrobić akapit.
Dziś uskutecznia zupełnie czarną magię gdzieś w głębi Lasu Bielańskiego. Z błyskiem w oku słucha medycznych smaczków. Z wypiekami na policzkach czyta popularnonaukowe artykuły…
Przedstawiłam się niekonwencjonalnie. Bo skoro można snuć myśli nieczyste i pisać wiersze białe, to i witać się można po swojemu.
Na początek chyba wystarczy. Systematyczności nie obiecuję. Ale pomyślałam, że 5 lutego to całkiem fajna data, żeby zrealizować to, co obiecałam. Albo raczej to, co na mnie zostało wymuszone. Jakby nie było - mam nadzieję, że obie strony będą kontente.