piątek, 16 stycznia 2015

W cholerę z tytułem

Czułam się jak tragarz. Z perspektywą pewnego i nieodwracalnego skrzywienia kręgosłupa, taszczyłam w materiałowej torebce na ramieniu tuzin książek bez mała. Pani w bibliotece wie, że jak przychodzę po książki, to zgarniam je hurtowo, bez ceregieli, więc i tym razem zaproponowała mi jakiś niepotrzebny karton, który być może dla mnie okaże się użyteczny lub co najmniej zbawienny. Podziękowałam, choć przed oczami stanęła mi całkiem możliwa scenka rodzajowa, w której główną bohaterką była materiałowa torebka, która postanowiła postawić mnie w żenującej sytuacji, nie wytrzymując ciężaru owego papierowego tuzina.

Tak, widmo sesji, już nie tak odległe jak dotychczas, zaczyna nawiedzać beztroskie życie studenta polonistyki i ten powoli przestaje rozkoszować się literaturą, a zaczyna panicznie wertować listę lektur na najbliższy egzamin. Jest niebotyczna. Ten tuzin bez mała to kosmicznie mały ułamek tego, co powinnam taszczyć.

Zrzuciłam z ramienia torebkę. Dała radę. Podobnie jak mój kręgosłup, który chyba już jest przyzwyczajony do podnoszenia literackich ciężarów. Zaparzyłam zieloną herbatę. Miód, plaster pomarańczy i kawałek imbiru. Jestem w niebie. Byłam. Dopóki nie wypakowałam bibliotecznej makulatury. Przypomniały mi się słowa, które na pierwszym roku studiów, zdaje się, że nawet na pierwszym wykładzie z literatury staropolskiej, powiedział na wstępie mój promotor. To znaczy wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będzie mój promotor i na licencjacie, i na magisterce, ale tak się szczęśliwie stało i z tego miejsca pozdrawiam Pana profesora bardzo serdecznie – obiecuję poprawę i w najbliższym czasie doniosę rozdział. Pierwszy. W każdym razie powiedział wtedy, żebyśmy się dobrze zastanowili, czy na pewno chcemy studiować polonistykę. Bo to nie dla każdego, bo czasami, a może nawet częściej, trzeba będzie dokonać dramatycznego wyboru, czy przeczytać książkę na najbliższe zajęcia czy iść na piwo, bo to takie trochę alienujący kierunek i ogólnie to rzućcie te studia w cholerę, bo ile można się zastanawiać, co Kochanowski miał na myśli, pisząc o domu w Czarnolesie. I wtedy się uparłam, że właśnie to będę studiować.

Ach, po tym wspomnieniu gorzko zapłakałam wewnętrznie i pomyślałam, że ludzie robią, swoją drogą godne pochwały, noworoczne wyzwania, że przeczytają przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni pięćdziesiąt pięć książek - teraz jest, już patrzę w kalendarz, szesnasty dzień stycznia, a ja zdążyłam przeczytać osiem pozycji. Ale nie o to chodzi, żeby się przechwalać. Choć myślę, że ci, którzy lubią i potrafią – bo to naprawdę trudne – czytać, są w jakimś stopniu lepsi od tych, którzy nie korzystają z dobrodziejstwa autorskich fabuł przelanych na papier.

Gdy pierwszy raz przeczytałam dramat Koterskiego, ten o Adasiu Miauczyńskim, pomyślałam, że to jest sedno. Esencja egzystencji polonisty, miłośnika książek. Mocno się z tym utożsamiłam. Nie przez nazwisko mojego wymyślonego, acz paradoksalnie namacalnie realnego, kolegę po fachu. Bo funkcjonuje taki durny stereotyp, że jak dziewczyna lubi czytać, to musi być jakąś zapyziałą starą panną z kotem pod kocem. Lubię czytać, momentami nawet czuję się atrakcyjna, ćwierć wieku jeszcze nie przeżyłam, w porządku – panną jestem, ale do kotów od dawna czuję awersję, bo są piekielnie interesowne. Nie to co psy, które są poddańczo oddane. Stereotyp obalony. Wracając do tego, że się utożsamiłam z Miauczyńskim – facet przeżywał dramat twórczy. Nie mógł dokończyć pisania swojego poematu, wiersza czy czego tam. Umysł aż parował z ilości pomysłów, fabuł, sensów danych i naddanych, miejsc nie do określenia i próżnia. Zupełnie jak ja – idę ulicą i w głowie powstają tomiszcza całkiem ciekawych pomysłów na niewątpliwy bestseller, a gdy siadam przed komputerem, wszystko się ulatnia. Stwierdziłam, że poloniści po prostu tak mają. Gdyby nie dbali o każdą literę, każde słowo, w torbie zamiast tuzina książek, niosłabym całą kopę grafomańskich tekstów, bo wykładowca nie wiedziałby, na co się zdecydować, więc kazałby przeczytać całą bibliotekę.

Bycie polonistą z wykształcenia to doprawdy dziwny sposób na życie. Bądź co bądź mało ekonomiczny, czas nie przekłada się na pieniądz.

Miałam pisać pracę zaliczeniową na ćwiczenia z literatury po ’89. Zaczęłam i stanęłam w miejscu. I stoję w nim już od niedzieli. Może wyślę wykładowcy to, co teraz powstaje. W jakimś sensie to mój osobisty wkład w tę literaturę. Herbertem czy Lemem nie będę, ale Jaglińską… Chociaż szwagier naciska, żebym nie zostawała Jaglińską dłużej niż do dwudziestego piątego roku życia. Najwyżej kupię psa.