Dawno się nie widziałyśmy i los
chciał, że w zupełnie magiczny sposób jakoś udało nam się spotkać. Na
wykładzie. Chryste. Gdzie jak gdzie, ale na wykładach zawsze dochodziło do
najlepszych konspiracyjnych konwersacji. Szczególnie na tych, które trwały do dwudziestej.
I dotyczyły kwestii własności intelektualnej i czegoś jeszcze, co o takiej
porze jest co najmniej kosmiczne z punktu widzenia przyswajania wiedzy.
Mniejsza, teraz jesteśmy na piątym roku. Zajęć stosunkowo mało, więc gdy wpadamy
spóźnieni o studencki kwadrans na wykład o morderczej ósmej rano, ogarnia nas
paraliżująca konsternacja i pytamy się w duchu, czy osoby, której o tej dziwnej
godzinie słuchają dowcipasów o niszowym poecie, na pewno z nami studiują. Nagle
okazuje się, że tak – to nasza filologiczna brać, filologia polska pany.
I jedna setna tej braci
[wybaczcie, ale nie wiem, ile dokładnie pozostało nas na roku, więc ułamek
podaję w mało znaczącym przybliżeniu – chodzi jedynie o informację, że to jedna
osoba, która jest płci zdecydowanie żeńskiej] zamiast ucieszyć się na mój
widok, zapytać, co słychać i w ogóle powiedzieć, że wspaniale mnie widzieć i że
schudłam – nie, null, nic z tych rzeczy, więc pewnie tylko mi się wydawało, że
schudłam. W porządku, pewnie się ucieszyła, że mnie widzi. Ale sprawę funkcji
fatycznej języka załatwiła pytaniem zgoła nie na miejscu. Moja odpowiedź była
równie groteskowa, co i nasza wspólna reakcja. Żeby nie być nieuprzejmą,
odbiłam piłeczkę i zadałam jej [tej jednej setnej] to samo pytanie. I miałam
obraz w stylu copy/paste, bo odpowiedź znowu była groteskowa i reakcja
[wspólna] takaż sama. Wybaczcie, ale nie widzicie się cztery miesiące z górką i
na wstępie pytacie potencjalną osobę, czy ma faceta? Jedna parsknęła śmiechem,
druga też, właściwie nie wiadomo dlaczego. Uśmiałyśmy się równo, bo ja z
przymrużeniem oka skwitowałam pytanie zdawkowym Żartujesz?, a ona [ta jedna setna] opowiedziała synonimem, czyli
czymś bliskim semantycznie mojej reakcji. Tak to właśnie podtrzymałyśmy
rozmowę, czyli spełniłyśmy podstawową funkcję języka.
Tyle tytułem wstępu, choć dalej
długo nie będzie. Zastanawiałam się później nad moją odpowiedzią. I sięgnęłam
pamięcią do zamierzchłych czasów. Czasów dłubania patykiem w błotnistej kałuży,
urządzania pogrzebów wcześniej ubitym robalom i bujania się na huśtawce aż pod
niczym niezmącony błękit nieba. Miałam ideały. Szczególnie jeden, który składał się z wielu
ideałów. Plan był perfekcyjny. Dorosnę. Za dzieciaka każdy marzył, żeby być
dużym. W zasadzie, jak teraz nad tym myślę, mój plan spalił na panewce, bo
planowałam być wysoka. Chciałam też chodzić do dobrze płatnej pracy, elegancko
się ubierać i przede wszystkim malować usta na ponętny karmazyn. Chciałam mieć
ładne piersi – nie za duże, nie za małe. Nie wiem, dlaczego akurat tak. Po
prostu taki był plan. I chciałam mieć męża, z którym dzieliłabym
małżeńskie łoże, spełniając obowiązki względem niego i przysięgi zaludniania
globu. Mąż miał być oczywiście perfekcyjny. Ideał miałam w głowie. Wysoki.
Szczupły. Brunet. Dziennikarz albo weterynarz. Może aktor. Albo lepiej
piosenkarz. Wysportowany. Romantyczny. I tak dalej zbierałam leksemy do
słownika mężowskich superlatyw. Projekcji ideału nie doczekałam się do dziś i
jakoś mi z tego powodu wszystko jedno. Najwidoczniej książę, mój przyszły
niedoszły mąż, galopując do mnie, spadł nieszczęśliwie z białego konia. I
chętnie bym mu za to podziękowała. Choć wstrząs był nie mały, gdy w końcu
doszłam do wniosku, że ani nic nie można stuprocentowo zaplanować, ani że nikt
nie może być idealny. Do takich wniosków trzeba dorosnąć. Nie osiągnąć pełnoletniość.
Dorosnąć. U mnie dokonało się to jakoś niedawno. A dlaczego bym mu
podziękowała? Bo gdyby nie spadł z tego konia, musiałabym się do niego dostosować.
Musiałabym chodzić jak w szwajcarskim zegarku. I koszule musiałabym
kanciasto prasować, i do makaronu dorzucać sześć, nie daj Boże siedem, listków
bazylii i cyklicznie przeprowadzać testy białej rękawiczki w zakamarkach
mieszkania, o których nie miałabym bladego pojęcia. A tak to dyskretnie pogrzebałam mego przyszłego
niedoszłego, spadłego z białego konia, żałoby nie przywdziewając ku osobistej
radości. Spaliłam ideał perfekcyjnej dorosłości na realnym stosie
rzeczywistości. Wypadłam z wieży, rozczesując, jak się później okazało,
nieidealnie ułożone włosy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz