sobota, 8 listopada 2014

O tym, jak księżniczka wypadła z wieży

Dawno się nie widziałyśmy i los chciał, że w zupełnie magiczny sposób jakoś udało nam się spotkać. Na wykładzie. Chryste. Gdzie jak gdzie, ale na wykładach zawsze dochodziło do najlepszych konspiracyjnych konwersacji. Szczególnie na tych, które trwały do dwudziestej. I dotyczyły kwestii własności intelektualnej i czegoś jeszcze, co o takiej porze jest co najmniej kosmiczne z punktu widzenia przyswajania wiedzy. Mniejsza, teraz jesteśmy na piątym roku. Zajęć stosunkowo mało, więc gdy wpadamy spóźnieni o studencki kwadrans na wykład o morderczej ósmej rano, ogarnia nas paraliżująca konsternacja i pytamy się w duchu, czy osoby, której o tej dziwnej godzinie słuchają dowcipasów o niszowym poecie, na pewno z nami studiują. Nagle okazuje się, że tak – to nasza filologiczna brać, filologia polska pany.
 
I jedna setna tej braci [wybaczcie, ale nie wiem, ile dokładnie pozostało nas na roku, więc ułamek podaję w mało znaczącym przybliżeniu – chodzi jedynie o informację, że to jedna osoba, która jest płci zdecydowanie żeńskiej] zamiast ucieszyć się na mój widok, zapytać, co słychać i w ogóle powiedzieć, że wspaniale mnie widzieć i że schudłam – nie, null, nic z tych rzeczy, więc pewnie tylko mi się wydawało, że schudłam. W porządku, pewnie się ucieszyła, że mnie widzi. Ale sprawę funkcji fatycznej języka załatwiła pytaniem zgoła nie na miejscu. Moja odpowiedź była równie groteskowa, co i nasza wspólna reakcja. Żeby nie być nieuprzejmą, odbiłam piłeczkę i zadałam jej [tej jednej setnej] to samo pytanie. I miałam obraz w stylu copy/paste, bo odpowiedź znowu była groteskowa i reakcja [wspólna] takaż sama. Wybaczcie, ale nie widzicie się cztery miesiące z górką i na wstępie pytacie potencjalną osobę, czy ma faceta? Jedna parsknęła śmiechem, druga też, właściwie nie wiadomo dlaczego. Uśmiałyśmy się równo, bo ja z przymrużeniem oka skwitowałam pytanie zdawkowym Żartujesz?, a ona [ta jedna setna] opowiedziała synonimem, czyli czymś bliskim semantycznie mojej reakcji. Tak to właśnie podtrzymałyśmy rozmowę, czyli spełniłyśmy podstawową funkcję języka.
 
Tyle tytułem wstępu, choć dalej długo nie będzie. Zastanawiałam się później nad moją odpowiedzią. I sięgnęłam pamięcią do zamierzchłych czasów. Czasów dłubania patykiem w błotnistej kałuży, urządzania pogrzebów wcześniej ubitym robalom i bujania się na huśtawce aż pod niczym niezmącony błękit nieba. Miałam ideały. Szczególnie jeden, który składał się z wielu ideałów. Plan był perfekcyjny. Dorosnę. Za dzieciaka każdy marzył, żeby być dużym. W zasadzie, jak teraz nad tym myślę, mój plan spalił na panewce, bo planowałam być wysoka. Chciałam też chodzić do dobrze płatnej pracy, elegancko się ubierać i przede wszystkim malować usta na ponętny karmazyn. Chciałam mieć ładne piersi – nie za duże, nie za małe. Nie wiem, dlaczego akurat tak. Po prostu taki był plan. I chciałam mieć męża, z którym dzieliłabym małżeńskie łoże, spełniając obowiązki względem niego i przysięgi zaludniania globu. Mąż miał być oczywiście perfekcyjny. Ideał miałam w głowie. Wysoki. Szczupły. Brunet. Dziennikarz albo weterynarz. Może aktor. Albo lepiej piosenkarz. Wysportowany. Romantyczny. I tak dalej zbierałam leksemy do słownika mężowskich superlatyw. Projekcji ideału nie doczekałam się do dziś i jakoś mi z tego powodu wszystko jedno. Najwidoczniej książę, mój przyszły niedoszły mąż, galopując do mnie, spadł nieszczęśliwie z białego konia. I chętnie bym mu za to podziękowała. Choć wstrząs był nie mały, gdy w końcu doszłam do wniosku, że ani nic nie można stuprocentowo zaplanować, ani że nikt nie może być idealny. Do takich wniosków trzeba dorosnąć. Nie osiągnąć pełnoletniość. Dorosnąć. U mnie dokonało się to jakoś niedawno. A dlaczego bym mu podziękowała? Bo gdyby nie spadł z tego konia, musiałabym się do niego dostosować. Musiałabym chodzić jak w szwajcarskim zegarku. I koszule musiałabym kanciasto prasować, i do makaronu dorzucać sześć, nie daj Boże siedem, listków bazylii i cyklicznie przeprowadzać testy białej rękawiczki w zakamarkach mieszkania, o których nie miałabym bladego pojęcia. A tak to dyskretnie pogrzebałam mego przyszłego niedoszłego, spadłego z białego konia, żałoby nie przywdziewając ku osobistej radości. Spaliłam ideał perfekcyjnej dorosłości na realnym stosie rzeczywistości. Wypadłam z wieży, rozczesując, jak się później okazało, nieidealnie ułożone włosy.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz