Lubię co jakiś czas przejść się
do mojej fryzjerki. Z dwóch prostych powodów. Ona, jako jedna z nielicznych
osób, potrafi ujarzmić gąszcz włosów, które beztrosko wykręcają się na prawą i lewą
stronę głowy. Potrafi ułagodzić je tak, że nawet przez ułamek sekundy wydaje mi
się, że to proste i przecież ja też tak mogę. Na drugi dzień okazuje się,
że jednak nie. A zdaje się, że nad własną głową wypadałoby mieć kontrolę. To
magia. Zdecydowanie czarna. Poza tym – i to jest drugi powód – zawsze zarzuci w
moją stronę jakimś komplementem, za który oczywiście na miejscu byłoby
podziękować albo przy okazji którego należałoby się zarumienić w akcie
absolutnego skrępowania w podobnych sytuacjach. I wcale nie jest tak, że ten
komplement jest zwykłą formalnością, wyrachowanym profesjonalizmem, życzliwością
Chińczyka, dla którego wszystko jest najlepsze i na zawsze, co potwierdza hologram
na każdym rękodziele produkcji małych żółtych dłoni.
Poszłam więc z tych właśnie dwóch
powodów do mojej fryzjerki. W piątek zdaje się. I było tak, jak przedstawiłam
wcześniej. Było czarowanie z nożyczkami, szczotką i suszarką w ręce i było
komplementowanie. Czarowanie wyszło całkiem w porządku, lustro nie pękło, ale
też nie wypowiedziało magicznej sentencji, kto jest najpiękniejszy na świecie,
a ja nie odpowiedziałam, że ja. Wyszło więc na zero. Komplementowanie natomiast
zwaliło mnie z nóg. Podobnież schudłam. Przepraszam, znikam w oczach. Zażartowałam,
że po prostu część ciuchów faktycznie rozciągnęła mi się w praniu, ale to
wina pralki, nie moja. Ach, moja połechtana próżność! Oczywiście, że schudłam
i mocno rajcuje mnie, że to zauważyłaś! I gdyby na tym się skończyło,
byłoby wszystko w porządku i mogłabym w nastroju Narcyza opuścić salon.
Ale padło feralne pytanie, które zawsze wprowadza mnie w zakłopotanie. Dla
faceta czy dla siebie? Ale co? A, że znikam w oczach? Nie, nie, no jasne, że
dla siebie. Właściwie dla zdrowia i dobrego samopoczucia. Cóż za pomysł.
Odprowadziła mnie do drzwi przeciągłym spojrzeniem, puściła perskie oko, a ja,
wiedząc, że przed Bożym Narodzeniem już się nie spotkamy, pożyczyłam wesołych
świąt i wyszłam.
Zdajecie sobie sprawę z tego, że
normalny człowiek po wizycie u fryzjera cieszy się, że zmienił jakiś szczegół w
swoim życiu, że może ktoś to doceni, że po prostu zrobił dla siebie coś, co
sprawiło mu satysfakcję. Zatem nic podobnego w moim przypadku. Schodząc po
schodach, już myślałam o tym, że z nami jak z książkami. Tak, może i płytka ta
metafora z porównywaniem wyglądu człowieka do okładki, a jego wnętrza do
treści. Ale polonistom jednak te książki jakoś przewijają się przez życie, no
i co zrobić. Więc fryzjerka najzwyczajniej w świecie komplementowała moją
okładkę! A raczej jej format. Połechtała mojego wewnętrznego Narcyza. I to
wydaje się najprostszy rodzaj komplementowania. Miły, to prawda, ale płaski.
Dający poczucie chwilowego dowartościowania. Chwilowego, bo okładka, nawet ta,
o którą się dba, ostatecznie niszczeje. Normalnemu człowiekowi po wizycie u
fryzjera nie przychodzi też na myśl Roman Ingarden. Ten od przeżycia
estetycznego. Bo w pewnym sensie wypowiedzenie komplementu jest rodzajem
reakcji na coś miłego dla oka, ucha, twórczą postawą nadawcy komplementu.
Zauważeniem jakości. I zapewne w tym momencie zaczęłabym erystyczną potyczkę
z Ingardenem, bo przecież on miał na myśli dzieło sztuki, nie człowieka.
Ale… Każdy człowiek to boski majstersztyk, dziełem sztuki jest, więc jakości,
godne komplementowania, również ma. Pozostaje kwestia wartościowania. Bo
jakości się wartościuje, czyli dołącza emocje. Jakości, czyli elementy okładki.
Wartościuje się je poprzez treść, wnętrze. I to już wyższy stopień
komplementowego wtajemniczenia. Dla mnie osobiście niezwykły. Podziwiam ludzi,
którzy potrafią dostrzegać w sobie, w innych wartości. Nie jakości, które można
oglądać w lustrze. Wartości, które ogląda się przy pomocy sondy wyposażonej w pokłady
wrażliwości.
Najbardziej osobliwe jest to, że
sama nie dostrzegam w sobie pewnych wartości. A może dostrzegam, ale jestem zbyt
skromna, żeby się do nich przyznawać. No, to teraz się zapewne skromnością
popisałam. Ale tak jest. Pocieszające, że od wyłuszczania moich wartości mam
ludzi. Wyręczają mnie w jakiś sposób, ale też mówią o mnie takie rzeczy, na
które najprawdopodobniej nigdy w życiu bym nie wpadła. Kto by pomyślał, że
Małgorzata Musierowicz mogłaby napisać książkę, której bohaterką byłabym ja? Bo
nie jestem bezbarwna. Serio? Przysięgam, że to też nawet nie przeszłoby mi
przez myśl. Albo że jestem radosna. Myślałam, że zdystansowana. Albo że mam
talent. Jakikolwiek. Może nawet do napisania czasami czegoś w miarę sensownego.
Być może.
Ostatecznie doszłam do wniosku,
że komplementowanie wartości jest najwłaściwszą, bo racjonalną, formą
komplementowania. Mówi jakąś prawdę o człowieku. I jest na swój sposób trwałe.
I miłe. A format okładki z czasem może się zmienić. Lustro roztrzaska się
na drobinki i jakości szlag trafi. Mam nadzieję, że Ingardena nie trafiło.
Swoją drogą… Powinien być mi wdzięczny, że o nim pomyślałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz