Gdy, jak przykładny katolik,
wychodziłam z domu, by uczcić dzień Pański niedzielę, nic nie wskazywało na to,
że już nie wrócę. Albo że będę miała problemy z powrotem.
Było czerwcowe przedpołudnie.
Mimo dość wczesnej pory, powietrze już przybierało na wadze. Było lepkie niczym
palce umorusanego słodkościami przedszkolaka. Słońce grasowało po niebie.
Gęstniało, leniwie wlewało się w zacienione zakamarki, a jego promienie
zastygały dosłownie na wszystkim. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że za
chwilę sytuacja atmosferyczna może być skrajnie odwrotna.
Ksiądz błogosławił, a ja
zmieniałam stan skupienia ze stałego w ciekły. I nie tylko ja, bo i słońce
postanowiło stopnieć gdzieś w gęstwinie chmur. Zagrzmiało raz, drugi, dziesiąty.
Pociemniało. Ciężkie krople deszczu rozbryznęły się o chodnik. To było zaledwie
preludium do dżdżystego chaosu, który miał pochłonąć wszelkie plany
jakiejkolwiek aktywności na powietrzu.
Połowa drogi, dasz radę. Bose
stopy ślizgały się na koturnach. Wiatr wyginał parasole. Burza powlekała
piorunami jak krawcowa srebrną nitką. Rwąca rzeka płynęła główną ulicą miasta,
w której brodził już zakorkowany sznur aut. Wzięłam buty w rękę, w nosie z
szykiem i elegancją! Przebiegłam przez pasy i wpadłam do spożywczaka –
zdyszana, jakbym przebiegła maraton. Jestem zwycięzcą!
Szybka diagnoza: szalejąca na
dworze nawałnica, brak parasola, który w zasadzie i tak był zbędny przy takich
warunkach, brak portfela, brak komórki. Źle, naprawdę źle. Dopiero gdy spojrzałam
na ludzi, którzy podobnie jak ja postanowili przeczekać burzę w sklepie,
zorientowałam się, że z strużka wody spływa mi po plecach, sukienka klei się do
ciała, a ja wciąż trzymam w ręce parę butów…
- Dzień dobry, poproszę
szczypiorek.
Padłam, po prostu wewnętrznie
zeszłam z rozbawienia. Zbieranina przerażonych ludzi, podniesione głosy
pełne obaw, tuż za szybą wojna światów, a gość beztrosko prosi o szczypiorek.
S Z C Z Y P I O R E K ! No nic tylko położyć się i turlać ze śmiechu. Nie mogłam pozostać obojętna
wobec zaistniałej sytuacji… Prawda, nie miałam parasola, telefonu, ale głowę na
karku staram się mieć w każdej sytuacji.
- Przepraszam… Nie podrzuciłby
mnie pan do domu?
Może to jednak nie głowa na karku,
a przebiegłość i szczypta kokieterii? W każdym razie szczypiorek pozieleniał z
radości, jego właściciel zupełnie zzieleniał z wrażenia, a ja nieco
odetchnęłam, gdy okazało się, że wsiadam do samochodu oznakowanego przez jedną
z mińskich szkół nauki jazdy. Oczywiście do auta odprowadziły nas, w zasadzie
głównie mnie, bo czułam wypaloną w plecach dziurę, podejrzliwe (te w wykonaniu
mężczyzn) i zniesmaczone (te w wykonaniu kobiet) spojrzenia.
- Strasznie pana przepraszam, ale
mam wrażenie, że ta burza trochę potrwa…
- Miała pani szczęście, objechałem
cały Mińsk i tylko tutaj był szczypiorek. To dokąd jedziemy?
Jak już skazałam
czterdziestokilkuletniego instruktora nauki jazdy na moją niewątpliwie uroczą
osobę, postanowiłam umilić mu czas i tak przy niedzieli, dniu teoretycznie
wolnym od pracy, wypytałam o nowe zasady egzaminu na prawo jazdy,
zdawalność, opowiedziałam perypetie związane z moją nauką jazdy samochodem...
- Bardzo dziękuję! W ramach wdzięczności mogę panu pożyczyć smacznego obiadu.
- Cała przyjemność po mojej
stronie. Chociaż nie wiem, jak wytłumaczę żonie, że wziąłem do samochodu młodą
dziewczynę… zamiast jej dwóch koleżanek, które były w sklepie i które
niewątpliwie dziś wpadną do nas na kawę. Ale polecam się na przyszłość!
Inny dzień, miesiąc, rok. Inny
sklep. Samochód wciąż ten sam. I ludzie ci sami.
- Dzień dobry, colę poproszę.
- A nie szczypiorek?
- No proszę… Dokąd panią podrzucić?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz