sobota, 7 czerwca 2014

Rutynowe seppuku

Najgorzej to popaść w rutynę. Dokonać zbrodni na samym sobie. Ograniczyć się. To boli. Czujesz, że głowa rośnie ci z nadmiaru rutyny.
 
Wstajesz rano. Niech będzie piąta zero zero. Albo szósta, to też rano. Toaleta. Śniadanie. Albo i nie, bo rutyna ci czasami na to nie pozwala. Bo czas goni, musisz się spieszyć. Później stoisz w korkach. Inni, którzy razem z tobą dosypiają na czerwonym, na zielonym kurwią pod nosem. Poznajesz ich, też popadli w rutynę. Kurwią, bo już nie wytrzymują presji. Następnie praca, praca, praca do kwadratu. Niektórzy do sześcianu, bo musi być równowaga – ktoś robi nic, żeby ktoś mógł zrobić wszystko za niego i za jedną setną pensji tego, który nie robi nic, mógł wyżywić całą rodzinę. A zatem praca, praca, praca do kwadratu. Później znowu stoisz w krokach w drodze powrotnej. Standard. Już nawet nie masz siły kurwić. W domu znowu czeka cię coś. Coś, które nie cierpi zwłoki. Wieczorna toaleta. Czas spać, bo za moment zadzwoni budzik, kat na usługach presji, i po raz kolejny w swoim życiu dokonasz na sobie zbrodni.
 
Psychicznej. Mentalnej. Fizycznej.
 
Życie, przepraszam, muszę cię odłożyć na później. Nie mam czasu na przyjemność, która być może skończy się tuż przed wiekiem emerytalnym.
 
Ja się pytam, skąd to tempo? Od kiedy człowiek nie ma czasu żyć? I gdzie jest ta cholerna taśma produkcyjna granulowanego stresu, który każdy z nas codziennie rozpuszcza w podgrzewanej na nerwach żółci?
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz