Najgorzej to popaść w rutynę.
Dokonać zbrodni na samym sobie. Ograniczyć się. To boli. Czujesz, że głowa
rośnie ci z nadmiaru rutyny.
Wstajesz rano. Niech będzie piąta zero zero. Albo
szósta, to też rano. Toaleta. Śniadanie. Albo i nie, bo rutyna ci czasami na to
nie pozwala. Bo czas goni, musisz się spieszyć. Później stoisz w korkach. Inni,
którzy razem z tobą dosypiają na czerwonym, na zielonym kurwią pod nosem. Poznajesz
ich, też popadli w rutynę. Kurwią, bo już nie wytrzymują presji. Następnie
praca, praca, praca do kwadratu. Niektórzy do sześcianu, bo musi być równowaga –
ktoś robi nic, żeby ktoś mógł zrobić wszystko za niego i za jedną setną pensji
tego, który nie robi nic, mógł wyżywić całą rodzinę. A zatem praca, praca,
praca do kwadratu. Później znowu stoisz w krokach w drodze powrotnej.
Standard. Już nawet nie masz siły kurwić. W domu znowu czeka cię coś. Coś,
które nie cierpi zwłoki. Wieczorna toaleta. Czas spać, bo za moment zadzwoni
budzik, kat na usługach presji, i po raz
kolejny w swoim życiu dokonasz na sobie zbrodni.
Psychicznej. Mentalnej.
Fizycznej.
Życie, przepraszam, muszę cię
odłożyć na później. Nie mam czasu na przyjemność, która być może skończy się
tuż przed wiekiem emerytalnym.
Ja się pytam, skąd to tempo? Od
kiedy człowiek nie ma czasu żyć? I gdzie jest ta cholerna taśma produkcyjna
granulowanego stresu, który każdy z nas codziennie rozpuszcza w podgrzewanej na
nerwach żółci?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz