Tak naprawdę niewiele się zmieniło.
Nieco odnowiony budynek. Zniknęły namalowane na ścianie balkonu rozbawione
niedźwiadki, których widok witał dzieci rano wchodzące przez furtkę. Nadal stoi
wysokie drzewo, dzięki któremu mogła powstać piosenka o przedszkolu pod topolą.
O moim przedszkolu. I te nowe drzwi na elektroniczną wejściówkę. Za to personel ponoć z grubsza ten sam. Od jakichś… dwudziestu lat.
Zapewne pani Agnieszka wciąż gra na swoim fortepianie. W tym wszystkim tylko ja
się trochę zmieniłam. Urosłam. Ale znowu nie tak bardzo.
Proszę, proszę… kto nas odwiedził! Zatęskniło się za przedszkolem?
Dobra, teraz skup się. Pani Ela już tu nie pracuje, pani Renata, nie, to nie ona…
Chryste Panie, kto to jest i dlaczego mnie zaczepia? Marta, jaka z ciebie dziewczyna wyrosła! I zna moje imię. Aaa, tak,
tak, oczywiście, że panią pamiętam, doskonale pamiętam. Wdaję się w rozmowę.
Raczej monolog, straszliwie trajkoczący. Przytakuję. Co tu się zmieniło, że dzieci rozpuszczone (kiedyś przecież takie
nie były!), że w „muchomorkach” to więcej
dziewczynek, a w „krasnalach”…, że…, że…, że…
Mama woziła mnie do przedszkola
rowerem. Siodełko, na siodełku kocyk (koniecznie ten żółty w błękitne słoniki) i na tym wszystkim ja. Po drodze za każdym razem mijałyśmy dom, w
którym w jednym z okien wisiały firanki z bohaterami mistrzowskiego Króla Lwa. Niewątpliwie
było to okno pokoju dziecięcego. Szczerze nienawidziłam tego dzieciaka. Marzyłam
o tych firankach! Mama była nieubłagana. Do dziś jej wypominam.
Leżakowanie… Wtedy ani się
myślało o spaniu! Chętnie pobaraszkowałoby się wśród zabawek, a nie tam spać. Tymczasem
teraz nie raz się westchnie do zupełnie niezobowiązującej poobiedniej drzemki.
Niezobowiązującej, bo wtedy była obowiązkowa. Do tego stopnia wzięliśmy to sobie
do serca, że pewnego razu chłopiec z mojej grupy bał się wstać i powiedzieć
pani przedszkolance, że musi do toalety. Była kupa. Śmiechu.
I przedszkolne podwieczorki! Po nich zabierałam z półki książeczkę, siadałam na małym drewnianym krzesełku i czytałam. Jasne, że nie
litera po literze. Miałam niewiele ponad trzy lata. Opowiadałam, co widzę na
obrazkach. Wokoło gromadziły się dzieciaki i słuchały. Wtedy panie
przedszkolanki piły kawkę. Wyręczałam je, drobnostka.
I były też pierwsze buziaki. W
zasadzie buziak. Trochę wymuszony, trochę nie tak jakby się chciało. I nie
z księciem! No ale… Byliśmy trochę niepokorni, nieokiełznani, lubiliśmy się
czasami poprztykać. Dokuczaliśmy sobie, jak to przedszkolaki. Wiecie, język
lata jak łopata, na łopacie wiszą gacie… A najgorzej to już było, gdy ktoś
przychodził do przedszkola z gigantyczną i urojoną raną po szczepionce. Ej, nie
w szczepionkę! Standard. Ja oczywiście najpierw zakomunikowałam, że dziś
rano miałam szczepionkę, więc jestem nietykalna. Później poszło gadko - podroczyłam
się z kolegą i dostałam. W szczepionkę, rzecz jasna. Nigdy nie byłam
donosicielką, ale wtedy piącha w świeżą szczepionkę to było przegięcie. A
jakby mi spuchło?! A jakby zaropiało?! Jesteś u pani! I stąd ten buziak.
Publiczny. W ramach przeprosin. W prawą dłoń i obietnica, że więcej nie
będziemy się lać. Jasne. Taki wstyd! Ale nauka nie poszła w las – z chłopakami
to się trzeba trochę poprzekomarzać, żeby coś z tego wyszło!
Był też dramat. Naukowy. To
już chyba końcówka przedszkolnej edukacji. Pierwsze litery i jakże
problematyczne wyrazy! Trataktor i mista. Mama do dziś się śmieje, że wybrałam
odpowiedni kierunek studiów… Niech się śmieje, ale gdy panie przedszkolanki naigrywały
się, że mieszkam na ulicy Kurczaka, dobrze wiedziałam, że nie na żadnego
Kurczaka, a Korczaka, o!
Dramatyczne były też powroty do
domu. Bo lubiłam siedzieć w przedszkolu. Rodzeństwo było ode mnie zdecydowanie
starsze i raczej mieli ciekawsze zajęcia niż zabawa z najmłodszą. Wtedy w
ramach protestu stawałam przy balkonowym oknie, przywierałam twarzą i dłońmi do
szyby i krzyczałam do dzieci, które przechodziły ulicą, żeby do mnie przyszły.
Mama się wściekała, bo ta szyba wiecznie była czymś wysmarowana...
…, że…, że… Marta, rozmawiałam przed wakacjami z Twoją Mamą, mówiła, że nie masz chłopaka, ja
mam syna, może… że… że… że… Nastąpiło zgrzytnięcie. Reminiscencje szlag
trafił. Zawirowało, perspektywa się zwęziła i znowu stałam przed trajkoczącą
kobietą. A niech ją i jej syna!
Mamo, tych firanek to Ci nie
daruję. Ale przedszkole wybrałaś mi najlepsze pod słońcem. Pod topolą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz