wtorek, 2 września 2014

Przedszkole pod topolą

Tak naprawdę niewiele się zmieniło. Nieco odnowiony budynek. Zniknęły namalowane na ścianie balkonu rozbawione niedźwiadki, których widok witał dzieci rano wchodzące przez furtkę. Nadal stoi wysokie drzewo, dzięki któremu mogła powstać piosenka o przedszkolu pod topolą. O moim przedszkolu. I te nowe drzwi na elektroniczną wejściówkę. Za to personel ponoć z grubsza ten sam. Od jakichś… dwudziestu lat. Zapewne pani Agnieszka wciąż gra na swoim fortepianie. W tym wszystkim tylko ja się trochę zmieniłam. Urosłam. Ale znowu nie tak bardzo.  
 
Proszę, proszę… kto nas odwiedził! Zatęskniło się za przedszkolem? Dobra, teraz skup się. Pani Ela już tu nie pracuje, pani Renata, nie, to nie ona… Chryste Panie, kto to jest i dlaczego mnie zaczepia? Marta, jaka z ciebie dziewczyna wyrosła! I zna moje imię. Aaa, tak, tak, oczywiście, że panią pamiętam, doskonale pamiętam. Wdaję się w rozmowę. Raczej monolog, straszliwie trajkoczący. Przytakuję. Co tu się zmieniło, że dzieci rozpuszczone (kiedyś przecież takie nie były!), że w „muchomorkach” to więcej dziewczynek, a w „krasnalach”…, że…, że…, że…
 
Mama woziła mnie do przedszkola rowerem. Siodełko, na siodełku kocyk (koniecznie ten żółty w błękitne słoniki) i na tym wszystkim ja. Po drodze za każdym razem mijałyśmy dom, w którym w jednym z okien wisiały firanki z bohaterami mistrzowskiego Króla Lwa. Niewątpliwie było to okno pokoju dziecięcego. Szczerze nienawidziłam tego dzieciaka. Marzyłam o tych firankach! Mama była nieubłagana. Do dziś jej wypominam.
 
Leżakowanie… Wtedy ani się myślało o spaniu! Chętnie pobaraszkowałoby się wśród zabawek, a nie tam spać. Tymczasem teraz nie raz się westchnie do zupełnie niezobowiązującej poobiedniej drzemki. Niezobowiązującej, bo wtedy była obowiązkowa. Do tego stopnia wzięliśmy to sobie do serca, że pewnego razu chłopiec z mojej grupy bał się wstać i powiedzieć pani przedszkolance, że musi do toalety. Była kupa. Śmiechu.
 
I przedszkolne podwieczorki!  Po nich zabierałam z półki książeczkę, siadałam na małym drewnianym krzesełku i czytałam. Jasne, że nie litera po literze. Miałam niewiele ponad trzy lata. Opowiadałam, co widzę na obrazkach. Wokoło gromadziły się dzieciaki i słuchały. Wtedy panie przedszkolanki piły kawkę. Wyręczałam je, drobnostka.
 
I były też pierwsze buziaki. W zasadzie buziak. Trochę wymuszony, trochę nie tak jakby się chciało. I nie z księciem! No ale… Byliśmy trochę niepokorni, nieokiełznani, lubiliśmy się czasami poprztykać. Dokuczaliśmy sobie, jak to przedszkolaki. Wiecie, język lata jak łopata, na łopacie wiszą gacie… A najgorzej to już było, gdy ktoś przychodził do przedszkola z gigantyczną i urojoną raną po szczepionce. Ej, nie w szczepionkę! Standard. Ja oczywiście najpierw zakomunikowałam, że dziś rano miałam szczepionkę, więc jestem nietykalna. Później poszło gadko - podroczyłam się z kolegą i dostałam. W szczepionkę, rzecz jasna. Nigdy nie byłam donosicielką, ale wtedy piącha w świeżą szczepionkę to było przegięcie. A jakby mi spuchło?! A jakby zaropiało?! Jesteś u pani! I stąd ten buziak. Publiczny. W ramach przeprosin. W prawą dłoń i obietnica, że więcej nie będziemy się lać. Jasne. Taki wstyd! Ale nauka nie poszła w las – z chłopakami to się trzeba trochę poprzekomarzać, żeby coś z tego wyszło!
 
Był też dramat. Naukowy. To już chyba końcówka przedszkolnej edukacji. Pierwsze litery i jakże problematyczne wyrazy! Trataktor i mista. Mama do dziś się śmieje, że wybrałam odpowiedni kierunek studiów… Niech się śmieje, ale gdy panie przedszkolanki naigrywały się, że mieszkam na ulicy Kurczaka, dobrze wiedziałam, że nie na żadnego Kurczaka, a Korczaka, o!
 
Dramatyczne były też powroty do domu. Bo lubiłam siedzieć w przedszkolu. Rodzeństwo było ode mnie zdecydowanie starsze i raczej mieli ciekawsze zajęcia niż zabawa z najmłodszą. Wtedy w ramach protestu stawałam przy balkonowym oknie, przywierałam twarzą i dłońmi do szyby i krzyczałam do dzieci, które przechodziły ulicą, żeby do mnie przyszły. Mama się wściekała, bo ta szyba wiecznie była czymś wysmarowana...
 
…, że…, że… Marta, rozmawiałam przed wakacjami  z Twoją Mamą, mówiła, że nie masz chłopaka, ja mam syna, może… że… że… że… Nastąpiło zgrzytnięcie. Reminiscencje szlag trafił. Zawirowało, perspektywa się zwęziła i znowu stałam przed trajkoczącą kobietą. A niech ją i jej syna!
 
Mamo, tych firanek to Ci nie daruję. Ale przedszkole wybrałaś mi najlepsze pod słońcem. Pod topolą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz