Ostatnio w radiu słyszałam o
jakichś najnowszych badaniach, z których wynika, że Polacy są w antybiotykowej
czołówce. W sensie: boli mnie mały palec u nogi - internety złowieszczo szepczą,
że to jeden z głównych symptomów grypy, więc pyk! antybiotyczek, a florę
bakteryjną niech szlag trafia. Prosta sprawa. Wcale się nie dziwię, że my,
Polacy, łapiemy wszelkiego rodzaju infekcje, wirusy, klimakteria, chandry i
inne pierdoły. W takiej strefie klimatycznej ciężko nie popaść chociażby
w tymczasową depresję lub przynajmniej nieokiełznaną melancholię. To taki
skok na główkę. Albo szok termiczny. To może bardziej. Chociaż w obu
przypadkach można/może skręcić. Sobie skręcić, się skręcić.
Ale te nieszczęsne infekcje... Psychiczne
są najgorsze. Najgorsze bez dwóch zdań. U progu zeszłorocznej jesieni byłam
przekonana, że wymiana żarówek zwykłych na energooszczędne będzie pewnego
rodzaju sposobem na radzenie sobie z wcześniej zapadającymi egipskimi
ciemnościami na dworze. Nieraz bywało, że zanim dzielnicowy zapalił knot w latarni,
całą ulicę zdążył pochłonąć mrok. Żarówki miały też poniekąd zastąpić słoneczną
witaminę D, której niedobór, jak powszechnie wiadomo, niekorzystnie wpływa na
układ kostny, nerwowy, mięśniowy i w ogóle, jak każdy niedobór, źle wpływa na
organizm. W tym również jego część psychiczną. I, owszem, w zeszłym roku się to
wszystko sprawdziło i przeżyłam. Te same żarówki świecą do dziś, tyle że już
nie wystarczą na tę jesienną cholerę, która mnie, od dłuższego już czasu,
strzela i rozsadza od środka. Oczywiście, na zewnątrz, na twarzy wszystko gra,
żeby nie było. Jest idealnie. Ale momentami byle niuans, byle błahostka
potrafią mnie doprowadzić do białej gorączki. A gdy tych cholernych niuansów
nazbiera się cała góra, zdecydowanie odpadam, ja wysiadam, bo mam
najzwyczajniej w świecie dość. Zupełna apatia, bezradność psychiczna. Za to
wzmaga się produktywność, bo jakoś to wszystko trzeba przełknąć, strawić i
pożegnać się z tym raz na zawsze. Bo niezdrowo tak z toksynami wchodzić w dłuższe
związki. Ostatnio mi się nazbierała taka toksyczna góra, a na jej wierzchołku
chorągiewkę zaczepiła ósemka. Tak, ósemka. Ząb mądrości. Wpadłam w panikę, że
prawa górna ósemka wyżyna mi się pod dziwnym kątem i na pewno będzie do
ekstrakcji. Niuans, nie? Nie mam na to wpływu, ale profilaktycznie za pięć
minut będę u pani stomatolog, żeby może porozmawiała z tym ewolucyjne
uwstecznionym zębem i przemówiła mu do rozumu – w końcu jest zębem mądrości,
więc mniemam, że jakiś tam swój rozum ma. Może pod wpływem jej słów nie
prześwidruje mi policzka. Bo przecież ja wiem najlepiej, że on ma zamiar mi ten
policzek prześwidrować na wylot. Kosztowało mnie to kilkunastominutową
refleksję, dlaczego muszę być w większości populacji ludzkiej, której te zęby
są zupełnie niepotrzebne, a do tego wyrastają krzywo, skośnie i tylko
przyprawiają o kilkuletni, z przerwami, ból dziąsła. I po tej, jakże
desperackiej, myśli strzeliła mnie jasna cholera.
Puknęłam się w głowę. Miałam
zdecydowanie psychiczną infekcję. Ale już wiem, że to nie kwestia żarówek i niedoboru
witaminy D. I nawet znalazłam sobie nieinwazyjny antybiotyk. Kontakt z innym
psychicznie zainfekowanym człowiekiem zdecydowanie poprawia mi samopoczucie. Bo
zapominam o swoich toksycznych górach i niuansach, zdradzam pewne pokłady
empatii i wszystkim to wychodzi na dobre.
Jesień to zdecydowanie najodpowiedniejsza
pora roku na rozmowy egzystencjalne. W każdej strefie klimatycznej.
Aha, okazało się, że z ósemką wszystko
w porządku. Taki niuans.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz