czwartek, 2 października 2014

Oświadczyny: level master


Scena balkonowa. Oczywiście widziana z mojej perspektywy, bo to ja siedziałam na balkonie i przysłuchiwałam się rozmowie. Nie, nie podsłuchiwałam. Ja wcześniej wstawiłam wodę na herbatę, rozłożyłam na balkonie leżak i postanowiłam, że z książką w ręce relaksacyjnie skorzystam z, być może ostatniego, pogodnego dnia. Bo jutro pobudka o piątej zero zero – jak zaczynać piąty rok studiów to z fajerwerkami, a co. Mniejsza z tym. Ja byłam pierwsza, oni przyszli później. I już nawet nie chodzi o to, że książka nie była ciekawa. Bo była i to bardzo. I będzie jeszcze przez najbliższe trzysta stron. Steinbeck jest genialny! Nie wiesz, kiedy osiemset z górką stron topnieje ci w rękach.
Już od dawna wiem, że chodnik przed moim domem to idealne miejsce spotkań towarzyskich kotów, psów, sąsiadek, czasami koneserów trunków niebanalnych. W zasadzie każde miejsce jest dobre, żeby poplotkować czy wypić szampana za piątkę. A nawet się oświadczyć.
Ona szła zdecydowanym krokiem. Z uporem. Ani się nie obejrzała. On podążał za nią. Trzymał delikatny dystans – na wypadek, gdyby przyszło jej do głowy odkręcić się, zamachnąć workiem i trzasnąć go prosto w twarz. Wyobrażam sobie, że tak istotnie było kilkanaście metrów przed właściwą sceną. Tą balkonową, która w zasadzie nic nie miała z Shakespeare’a. Ale z balkonu oglądana, więc balkonową była.
Zatrzymała się. Mechaniczny obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Brak wiatru nadrabiał wirujący w powietrzu worek ze szkolnymi tenisówkami. Głos miała przesłodki, na pewno był jej atutem. Nawet najgorsze słówka wypowiadane przez nią, brzmiałyby niczym szczebiot kanarka. Zapytała, czemu za nią idzie. No, czemu?! Gadaj. Miała dosyć, że w szkole ciąga ją za warkocze i naigrywa się z kolegami za jej plecami. Nie odpowiadał. Była wściekła. Zaczęła tupać nogą i nalegać, żeby coś powiedział, a nie tylko głupkowato wpatrywał się w buty z niezawiązanymi sznurówkami. Niczym prawdziwa kobieta z zespołem napięcia przedmiesiączkowego smagała go słowami, a on był niewzruszony. Powiedziałabym, że był prawdziwym twardzielem i gdy dorośnie, jego żona będzie się mogła na nim wyżywać jak na worku treningowym, a on będzie nieugięty! Znowu mechaniczny obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Nie zrobiła czterech kroków i nasz niewzruszony poruszył się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Poruszył to mało, on się odezwał! Powiedział do niej po imieniu, łagodnie, nawet czule. Powiedział, że ciąga ją za warkocze, bo są długie i miękkie. I wczoraj miała takie ładne różowe kokardki. A z chłopakami się wcale nie podśmiewa. No, może trochę. Ale to dlatego, że głupio się z dziewczynami kumplować. A on wcale nie chce się z nią kumplować! I kolejny mechaniczny obrót o tę samą liczbę stopni. Patrzyła na niego. Był nieco wyższy od niej. Skoro nie chcesz się kumplować, to czemu za mną leziesz?!
I tu zwrot akcji. Zgrzyt. Powinien być gwieździsty wieczór, płynące z oddali smyczkowe dźwięki i najlepiej wieża Eiffla w tle. Tak sobie kiedyś wyobrażałam oświadczyny. Ale byłam wtedy bardzo mała i głupiutka. Teraz sobie nawet tego nie wyobrażam. Ale na pewno nie chciałabym zemdleć z wrażenia w pompatycznym Paryżu. Ona zapewne też sobie wyobrażała to tak, jak ja kiedyś. Naiwne myślenie. Nie wiem, czy zrozumieliście. On naprawdę klęknął na tym chodniku przed moim domem, zza pleców wyjął ułamaną gałązkę jarzębiny i zapytał, czy się z nim ożeni!
Pewnie mieli osiem, może dziewięć lat. Powiedziała, że nigdy w życiu. Bo jest blondynem, a ona woli brunetów. A! I tamten ma fajniejszy rower. Więc nie idź już za mną, nie ożenię się z tobą! Mechaniczny obrót i poszła. I on poszedł. Ale już nie za nią.
Ja bym się zgodziła. Dla tej jarzębiny… I jakby nie było – lubię, gdy mężczyzna bawi się kosmykami włosów. Moich włosów.
I na chodnik przymrużyłabym oko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz