Scena balkonowa. Oczywiście
widziana z mojej perspektywy, bo to ja siedziałam na balkonie i przysłuchiwałam
się rozmowie. Nie, nie podsłuchiwałam. Ja wcześniej wstawiłam wodę na herbatę,
rozłożyłam na balkonie leżak i postanowiłam, że z książką w ręce relaksacyjnie skorzystam
z, być może ostatniego, pogodnego dnia. Bo jutro pobudka o piątej zero zero –
jak zaczynać piąty rok studiów to z fajerwerkami, a co. Mniejsza z tym. Ja
byłam pierwsza, oni przyszli później. I już nawet nie chodzi o to, że książka
nie była ciekawa. Bo była i to bardzo. I będzie jeszcze przez najbliższe
trzysta stron. Steinbeck jest genialny! Nie wiesz, kiedy osiemset z górką stron
topnieje ci w rękach.
Już od dawna wiem, że chodnik
przed moim domem to idealne miejsce spotkań towarzyskich kotów, psów, sąsiadek,
czasami koneserów trunków niebanalnych. W zasadzie każde miejsce jest dobre,
żeby poplotkować czy wypić szampana za piątkę. A nawet się oświadczyć.
Ona szła zdecydowanym krokiem. Z
uporem. Ani się nie obejrzała. On podążał za nią. Trzymał delikatny dystans –
na wypadek, gdyby przyszło jej do głowy odkręcić się, zamachnąć workiem i trzasnąć
go prosto w twarz. Wyobrażam sobie, że tak istotnie było kilkanaście metrów
przed właściwą sceną. Tą balkonową, która w zasadzie nic nie miała z Shakespeare’a.
Ale z balkonu oglądana, więc balkonową była.
Zatrzymała się. Mechaniczny obrót
o sto osiemdziesiąt stopni. Brak wiatru nadrabiał wirujący w powietrzu
worek ze szkolnymi tenisówkami. Głos miała przesłodki, na pewno był jej atutem.
Nawet najgorsze słówka wypowiadane przez nią, brzmiałyby niczym szczebiot kanarka.
Zapytała, czemu za nią idzie. No, czemu?! Gadaj. Miała dosyć, że w szkole ciąga
ją za warkocze i naigrywa się z kolegami za jej plecami. Nie odpowiadał. Była
wściekła. Zaczęła tupać nogą i nalegać, żeby coś powiedział, a nie tylko głupkowato
wpatrywał się w buty z niezawiązanymi sznurówkami. Niczym prawdziwa kobieta
z zespołem napięcia przedmiesiączkowego smagała go słowami, a on był
niewzruszony. Powiedziałabym, że był prawdziwym twardzielem i gdy dorośnie,
jego żona będzie się mogła na nim wyżywać jak na worku treningowym, a on będzie
nieugięty! Znowu mechaniczny obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Nie zrobiła
czterech kroków i nasz niewzruszony poruszył się jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Poruszył to mało, on się odezwał! Powiedział do niej po imieniu,
łagodnie, nawet czule. Powiedział, że ciąga ją za warkocze, bo są długie i
miękkie. I wczoraj miała takie ładne różowe kokardki. A z chłopakami się wcale
nie podśmiewa. No, może trochę. Ale to dlatego, że głupio się z dziewczynami
kumplować. A on wcale nie chce się z nią kumplować! I kolejny mechaniczny obrót
o tę samą liczbę stopni. Patrzyła na niego. Był nieco wyższy od niej. Skoro nie
chcesz się kumplować, to czemu za mną leziesz?!
I tu zwrot akcji. Zgrzyt.
Powinien być gwieździsty wieczór, płynące z oddali smyczkowe dźwięki i najlepiej
wieża Eiffla w tle. Tak sobie kiedyś wyobrażałam oświadczyny. Ale byłam wtedy
bardzo mała i głupiutka. Teraz sobie nawet tego nie wyobrażam. Ale na pewno nie
chciałabym zemdleć z wrażenia w pompatycznym Paryżu. Ona zapewne też sobie
wyobrażała to tak, jak ja kiedyś. Naiwne myślenie. Nie wiem, czy
zrozumieliście. On naprawdę klęknął na tym chodniku przed moim domem, zza
pleców wyjął ułamaną gałązkę jarzębiny i zapytał, czy się z nim ożeni!
Pewnie mieli osiem, może dziewięć
lat. Powiedziała, że nigdy w życiu. Bo jest blondynem, a ona woli brunetów. A!
I tamten ma fajniejszy rower. Więc nie idź już za mną, nie ożenię się z tobą!
Mechaniczny obrót i poszła. I on poszedł. Ale już nie za nią.
Ja bym się
zgodziła. Dla tej jarzębiny… I jakby nie było – lubię, gdy mężczyzna bawi się
kosmykami włosów. Moich włosów.
I na chodnik przymrużyłabym oko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz