Z rana miewa się różne
zachcianki. Ale wiadomo, zachcianki i rzeczywistość to dwa zupełnie
niekompatybilne elementy życia. Nijak nie współpracują ze sobą. Więc zanim
zdążyłam pomyśleć o czymś stosunkowo przyjemnym, postanowiłam, że dziś na
śniadanie zjem tosty. W porządku, pomyślałam o tym, co przyjemne, ale popełniłam
błąd, gdyż nagle zrobiło mi się po prostu smutno, bo jak już wspomniałam
zachcianki i rzeczywistość... W ogóle nie było mi po drodze myśleć, bo o siódmej
dwadzieścia siedem śmieciarka za oknem połykała już drugie śniadanie. I to ona
mnie obudziła, więc na nią zrzucam winę za to, że nie mogłam oddać się
porannemu pobudzaniu. Neuronów. Pozostały mi tosty.
Schodząc po schodach, już o nich
myślałam. Szlag niech trafi moment, w którym skończył się chleb tostowy.
Musiałam się ubrać, wyjść z domu, oddać się w halne porywy wiatru. I spotkać
krawcową. Już wpadłam w podwójną panikę, bo wiedziałam, że po pierwsze – do
rozpoczęcia wywiadu środowiskowego pozostało dwa… jeden…, po drugie –
przyczepiło się do mnie jakieś ustrojstwo, które z uporem maniaka trzyma mnie
za gardło i nie pozwala mówić. A więc naprędce wydedukowałam sobie, co krawcowa
o mnie pomyśli i jakoś było mi z tego powodu wszystko jedno, bo już dawno
przestałam się przejmować opinią publiczną. I się rozczarowałam. Nie było
wywiadu, nie było pytań, zero, nic, null. Tylko jakaś ni to skarga, ni to
groźba. Marta, znikasz w oczach. Prawie osiem centymetrów zwęziłam ci tę
sukienkę. Nie ma co się tak dla faceta starać, odchudzać… Osiem centymetrów w
talii! Na rany Chrystusa Pana, osiem centymetrów w talii! Na pewno dla faceta!
Otóż muszę przyznać, że osiem
centymetrów, akurat w tym przypadku, mocno mnie usatysfakcjonowało. Ale gdy
wróciłam do domu z feralnym chlebem tostowym, postanowiłam jednak trochę nad
czymś pomyśleć. No więc kroiłam ser, pomidory, kładłam salami i myślałam, dlaczego,
do cholery, jak coś się robi dla siebie, wszyscy uważają, że robi się to dla
kogoś. Na przykład dla faceta. No dlaczego? Chciałam się lepiej ze sobą czuć,
to zaczęłam robić w tym kierunku coś produktywnego. Widać efekty? Świetnie.
Zrobiłam to dla siebie i jestem zwycięzcą, proste. A dla faceta nie mogłabym
tego zrobić, bo nie. Bo nie to nie argument, więc już się tłumaczę.
Jak się kogoś, dajmy na to,
poznaje, to, jak oka w rosole, na wierzch wypływają wszystkie wady i zalety
obu stron. A przynajmniej tak być powinno, o ile obie strony są fair wobec siebie. Bo jeżeli nie to
ucinam temat. Ale zakładam, że są. Widzisz, że coś cię w tej poznawanej osobie
wkurza, irytuje, doprowadza cię do białej gorączki, ale akceptujesz to, bo… No
bo. Właśnie o to chodzi. Nie ma chodzących ideałów i polecam sobie to
uświadomić. Wady można polubić. Wady to rodzaj inności, którą każdy z nas
dostaje wraz z unikatową instrukcją obsługi tuż po urodzeniu. I z tym da się
żyć. Kwestia akceptacji. Przykład z kosmosu - osoba, którą poznaję ma kilka
razy w tygodniu treningi i byłoby zupełnie infantylne mieć do niej o to
pretensję i starać się ją w jakiś sposób ograniczyć. Wręcz powinno mnie
cieszyć, że ma zainteresowania i potrafi sobie zorganizować czas! Albo ja - kocham
czytać i gdy ktoś truje mi, żebym nie siedziała tyle w książkach, ogarnia mnie
wstręt do tej osoby, bo stara mi się coś narzucić, zmienić mnie na swój idealny
sposób. A gdzie pozytywny egoizm? Gdzie radość z robienia czegoś dla własnej
satysfakcji? Albo się akceptuje pewne nawyki i zachowania, albo addio! Nawet w duecie potrzebna jest
odrobina prywatności i tego, no właśnie, pozytywnego egoizmu. Z zasady nie
powinno się zmieniać dla kogoś. Bo niby dlaczego?
Wracając do ośmiu centymetrów –
jeżeli miałabym faceta, który kazałby mi zrzucić kilka kilogramów, to, znając
mój charakter, najpewniej z miejsca poszłabym do cukierni po kilogram – dla równowagi
– całusków i zjadła je na jego oczach. Jeden po drugim, do końca kilograma.
Prawo akceptacji nie działa
wstecz. I nie parceluje się go na: to mi się podoba, ale to musisz w sobie
zmienić. Dla mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz