wtorek, 24 lutego 2015

Dodaj się do ulubionych

Marta dostała solenny opieprz, bo zamiast skupić się na słuchaniu niebosiężnych prawd, wolała perfekcyjnie wypaść w życiu doczesnym. Weronika miała dobre serce i zbieg okoliczności przyczynowo-skutkowych pozwolił jej na takie, a nie inne zachowanie w zupełnie patowej sytuacji. Mam coś z jednej, mam coś z drugiej. Nie przez przypadek dostałam takie imiona. W ogóle już przestałam wierzyć w przypadek i przypisywać mu jakieś fortunne bądź nie konsekwencje. Nie uważam też, że wszystko zostało z góry zaplanowane, że nie mamy wpływu na to, co się wokół nas dzieje. Jakiś palec zamącił, owszem, ale przy okazji stuknął nas też w czoło, każąc rozsądnie wziąć los w swoje ręce i wykorzystać, bliżej nieokreślony, czas jak najlepiej.
Bliżej mi do Marty. Choć mając w dowodzie dwie tak skrajne pod względem charakteru imienniczki, powinnam mieć jakąś schizofrenię. Ale nie. Też dążę do perfekcjonizmu. Zawsze i wszędzie musi być idealnie. Wstrętna przypadłość, która podświadomie zmusza mnie do oglądania się na innych i porównywania się do nich. To mój osobisty dramat, bo niekiedy po prostu nie potrafię zaakceptować rzeczywistości. Siebie czasami też nie. Może nawet częściej niż tylko czasami. Bo są ładniejsze, zgrabniejsze, inteligentniejsze, odważniejsze, finezyjniej flirtujące, ciekawsze, zdolniejsze etc., etc. Ogólnie rzecz ujmując – są bardziej. Są stopień wyżej ode mnie. I ja staram się niedołężnie gonić te złudne ideały. Złudne, bo ideału nie ma. Gdyby był, kanony szeroko rozumianego piękna nie zmieniałyby się z dnia na dzień. Skoro już zrozumiałam i przyswoiłam tę cenną lekcję, skarciłam się, że zmarnowałam tyle czasu na nieakceptowaniu siebie. Zdecydowanie potrzebowałam tego solennego opieprzu i wychłostania własnej głupoty. A doszło do tego przy okazji przeczytania jednego felietonu. Autorka napisała najbanalniejszą, a zarazem najtrudniejszą do przyjęcia, prawdę stosunkowo normalnej i przyjemnej egzystencji – nic nie muszę, wszystko mogę.
Mogę. Ten czasownik cholernie mnie zastanowił. Bo faktycznie jest tak, że nie muszę. Nie muszę pisać, ale mogę. Nie muszę jechać do pracy, ale mogę. Nie muszę dzwonić do moich przyjaciół i pytać, czy żyją, ale mogę. To dlaczego nie mogłabym tak po prostu zaakceptować siebie? Bez oglądania się na mainstreamowe ideały rodem z odległej galaktyki. Ale na tym nie koniec mojego dzisiejszego portfolio. Doszłam do jeszcze jednej, chyba nawet złotej, a już na pewno szlachetnej, myśli. Jeżeli polubię siebie, wtedy albo zrobię wszystkim na złość, co już mogłoby być pewnego rodzaju satysfakcją, albo stanie się to, o co zabiega spora część złamanej dziś psychicznie i emocjonalnie ludzkości. Mianowicie dam się lubić innym. Bo dostrzegą to, co we mnie najciekawsze i warte zauważenia.
Gdy rozmawiam ze znajomymi, często słyszę, że jestem taka i taka, i owaka, i coś tam jeszcze. Generalnie widzą mnie z zupełnie innej perspektywy niż ta, z której ja na siebie patrzę. I to jest cudowny paradoks optyki, bo widzą mnie tak, że gdy o tym mówią, łechtają okolice moich żeber, na których oczywiście mam łaskotki. Chce mi się śmiać. Widzą mnie lepiej niż ja sama siebie. Oczywiście numerem jeden jest tekst o mojej uroczej zadziorności, którą unaocznia nieokiełznana burza włosów. Aha, i to, że mogłabym być bohaterką książek pani Musierowicz. Niemniej po takich niewymuszonych, przeprowadzonych zupełnie przy okazji, w drodze przez las, rozmowach robi mi się z jednej strony nieprzyzwoicie przyjemnie, z drugiej niedorzecznie głupio. Najwidoczniej daję się lubić.
W takim razie dodaję się do ulubionych. Bo przecież mogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz