Zastanawialiście się kiedyś, ilu
ludzi codziennie schodzi z tego świata? Statystyki mówią o ponad 150 tysiącach dziennie.
Codziennie. Jest to jakaś zupełnie abstrakcyjna liczba... Dopiero gdy sami stajemy
w obliczu śmierci bliskiej osoby, to 150 tysięcy przekształca się w realną,
naturalną, wyobrażalną liczbę – JEDEN. STO PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY sprowadza się do
JEDYNKI.
Ostatnio za dużo słyszałam o
śmierci. I to wcale nie przez to, że na kozetce u chirurga z przymrużeniem
oka śmiałam się, że boli mnie to, tamto i owamto. W końcu 22, prawie 23 lata,
więc ma prawo skrzypieć, pstrykać, przeskakiwać. I w ogóle najlepiej kłaść się
i umierać. Rechotaliśmy z panem w białym wykrochmalonym kitlu w najlepsze,
ale to był gorzki śmiech… Tak naprawdę po prostu okazało się, że z życiem jest
krucho i nieprzewidywalnie. I właśnie dlatego należy się dużo śmiać.
Na szczęście przydarzyło mi się
być na niewielu pogrzebach. Ale na każdym z nich zastanawiałam się, co ci
ludzie po sobie zostawili. Wiecie, taki paragon, ile to życie kosztowało. Kredyt, który już za życia był gwoździem do trumny… Niepodzielony
spadek, który być może poróżni rodzeństwo… Dzieci, które nie będą pamiętać… A
poza tym smutek, może rozgoryczenie, jakieś wspomnienia. Nostalgiczne
drobiazgi. Słowa, które już nie zostaną wypowiedziane, bo usta zasypała garstka
popiołu.
Pamiętam, jak umarła moja Babcia.
Poproszono mnie wtedy o napisanie mowy pożegnalnej. Na początku wyśmiałam
pomysł. No bo jak można napisać wszystko to, co chciałoby się z siebie wyrzucić
w takim momencie? Później pomyślałam, że to poniekąd ostatnia okazja, może
jeszcze usłyszy. Pisałam i płakałam. Napisałam najprościej, jak potrafiłam. Bez
frazesów, pompatycznych grzeczności. Ciepło, od serca. Okazało się, że to, co
wydawało mi się banalne, dosłownie kilkanaście zdań pożegnania, było nie do odczytania
dla mojej Siostry, która stała nad trumną Babci. Słowa grzęzły w gardle.
Nigdy więcej nie napiszę czegoś podobnego. Nie skażę na takie męki osoby, która
miałaby coś takiego odczytać. Poza tym… to zbyt formalne pożegnanie. Nie dla
tych, który wierzą w jakiekolwiek życie pozagrobowe. Nie dla tych, którzy
wierzą, że śmierć dla się przekupić. Jasne, że się da. Mamy na to czas od narodzin
aż do tej feralnej cezury.
W najgorszym położeniu są zawsze
dzieci. Wiem z autopsji. Miałam 4 lata. Po Tacie zostało mi kilkanaście zdjęć, Król Lew na VHS i kasa napływająca do
momentu, gdy skończę studia. I jeszcze jedno, najstraszniejsze. Mglisty sen, w
którym Tata woła mnie, żebym przyszła do niego. Noc. Przerażająca wilgoć
cmentarza. A on woła mnie, żebym do niego przyszła. Poszłam. Później Mamie
dokładnie opowiedziałam, gdzie jest jego grób. Pamiętam tylko, że zbladła.
Zabrała mnie potem w to miejsce. Dokładnie to. To samo. Wtedy też powiedziała
mi, że Tata już nie wróci. I że bardzo mnie kochał.
Mam nadzieję, że kiedyś się
spotkamy. Albo raczej poznamy. Rozpoznamy. Gdzieś tam, gdzie będzie można
dopowiedzieć to, czego nie zdążyliśmy powiedzieć tutaj. Bo chyba to GDZIEŚ
istnieje, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz