Trochę to dziwne, gdy budzisz się
z samego rana, a raczej zostajesz obudzony, i od razu w głowie następuje projekcja
wymownej sceny okiennej w wykonaniu Adasia Miauczyńskiego…
- Czy panowie muszą tak
napierdalać od bladego świtu?! Że nie podbijam karty na zakładzie o siódmej
rano, to już w waszym robolskim mniemaniu muszę być nierobem?! Już możecie
inteligentowi jebać po uszach od brzasku! Żeby se czasem kałamarz nie pospał
godzinkę dłużej kapkę od was, skoro zasnął dopiero nad ranem! I żebym się
kompletnie spalił w blokach już na starcie! Grunt, że, kurwa, inteligent
załatwiony na dzień cały! Wrócicie napierdalać jak siądę do pracy!
Zaraz po tym następuje druga
projekcja, lecz już wyimaginowanej sceny, w wykonaniu Marty Jaglińskiej, która
prosto z łóżka wychodzi w różowej piżamie na balkon…
- Czy musicie tak napierdalać od
bladego świtu?! Co to za umizgi o 6.00 rano?! Absztyfikanci się znaleźli! Ledwo
marzec się zaczął, a już muszą zaspokoić swoje bestialstwo, no bo jakby
inaczej! Miau i miau! Całą zimę chowały się po domach, a teraz podniosły z
leżanek swoje wyliniałe zadki i spać człowiekowi nie dadzą! Sierściuchy,
whiskasożercy! Wypierdzielać i uprawiać wiosenną prokreację gdzie indziej!
Naprawdę to sobie wyobraziłam,
było zabawne!
Pobudkę miałam istotnie
kuriozalną. Marcujące się koty… Teraz mnie strasznie irytują, ale kiedyś, jak
byłam małą dziewczynką i chciałam być panią weterynarz, kochałam je całym
sercem. A wyhodowałam ich prawie tuzin, więc wyobraźcie sobie, jakie miałam pokłady
miłości!
No właśnie, pani weterynarz.
Oczywiście w swojej profesji miałam się ograniczyć wyłącznie do kotów, kocurków,
koteczków. Kiedy Mama uświadomiła mi, że nie można zajmować się wyłącznie
kotami, porzuciłam marzenie o weterynaryjnej karierze. Jednak to nie
przeszkadzało w tym, żebym woziła je w różowym lalkowym wózeczku i okrywała żółto-błękitnym
kocykiem w słonie. W końcu byłam ich mamą, musiałam o nie dbać. Kocia mama, tak
na mnie mówiła moja Rodzicielka.
Spały razem ze mną w łóżku. Z
namaszczeniem wlewałam im do miski poranne mleko. Jednego wytresowałam do tego
stopnia, że sam otwierał sobie drzwi, skacząc na klamkę – wtedy na podwórko wymykał
się cały korowód różnokolorowych opuszkowców. Cudowne! Robiłam im zdjęcia,
przebierałam w ciuszki modnych wówczas misiów Endo. Łechtałam je za uszkiem -
tak jak lubiły. Rozleniwiały się wtedy, mrużyły oczy i przeciągały się, robiąc
te swoje grzbiety i ugniatając miejsce na moich dziecięcych kolanach. Piecuchy…
Nieraz musiałam też w stresie, przed rychłym przyjściem Mamy, sprzątać cuchnącą
sprawę z dywanu. Odebrałam wszystkie porody, a było ich naprawdę sporo. Raz kocicy
nie dopilnowałam i jej potomstwo przyszło na świat w moim łóżku. Na kołdrze. Księżniczka!
Zdarzyło mi się wyjść do szkoły z dwoma kociakami, które uczepiły się nogawek
moich spodni – dopiero w połowie drogi zreflektowałam się, że coś wbija mi się
pazurkami w łydki…
Co tu dużo mówić! Całą ulicę,
wszystkich sąsiadów, wciągnęłam w futrzany interes i co jakiś czas
zaopatrywałam ich w miauczące pieszczochy. Trwało to jakiś czas, ale – cóż –
wszystko ma swój koniec. Jaki był koniec mojej szarej kocicy, nie wiem. Mam
pewne podejrzenia, bo któregoś dnia po prostu wyszła z domu i nie wróciła. Więc
albo znalazła sobie stałego partnera, albo szlag ją trafił, bo jeszcze jakiś
czas temu jeden z sąsiadów miał gołębnik, który kocica chętnie odwiedzała.
A teraz to marcowanie! I tu też
dobra scena, którą pamiętam z dzieciństwa. Przyłapałam ją kiedyś na harcach. W
marcu! Ona, zgrabna i powabna, zmysłowo poruszająca ogonem wśród rozkwitających
krokusów. I absztyfikanci na prokreacyjnym głodzie! Kilku. Szczęściara miała
branie. Straszne to było. Naiwna myślałam, że ją zaatakowali czy coś… A oni, najzwyczajniej w świecie, świntuszyli. Rozpędziłam
towarzystwo, ale chyba było już po fakcie, bo za jakiś czas zamiast mieć kołdrę
w misie, miałam kołdrę w koty.
Koci interes już zamknięty, ale coś
z tego pozostało we mnie. Innymi słowy – mam w sobie coś z kota. Łechtanie za
uszkiem, spojrzenie. Preferowanie głaskania z włosem, nigdy inaczej. Połasić
też się lubię. Lubię, zdecydowanie.
I żółto-błękitny kocyk w słonie
jeszcze jest w domu.
Marcujące się koty… Szwagier
stwierdził, że niedługo minie termin mojej ważności. Może ta dzisiejsza pobudka
to była taka delikatna sugestia, żeby w końcu zacząć się marcować?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz