sobota, 1 marca 2014

Marzec, czyli czas najwyższy na wiosenne harce

Trochę to dziwne, gdy budzisz się z samego rana, a raczej zostajesz obudzony, i od razu w głowie następuje projekcja wymownej sceny okiennej w wykonaniu Adasia Miauczyńskiego…
 
- Czy panowie muszą tak napierdalać od bladego świtu?! Że nie podbijam karty na zakładzie o siódmej rano, to już w waszym robolskim mniemaniu muszę być nierobem?! Już możecie inteligentowi jebać po uszach od brzasku! Żeby se czasem kałamarz nie pospał godzinkę dłużej kapkę od was, skoro zasnął dopiero nad ranem! I żebym się kompletnie spalił w blokach już na starcie! Grunt, że, kurwa, inteligent załatwiony na dzień cały! Wrócicie napierdalać jak siądę do pracy!
 
Zaraz po tym następuje druga projekcja, lecz już wyimaginowanej sceny, w wykonaniu Marty Jaglińskiej, która prosto z łóżka wychodzi w różowej piżamie na balkon…
 
- Czy musicie tak napierdalać od bladego świtu?! Co to za umizgi o 6.00 rano?! Absztyfikanci się znaleźli! Ledwo marzec się zaczął, a już muszą zaspokoić swoje bestialstwo, no bo jakby inaczej! Miau i miau! Całą zimę chowały się po domach, a teraz podniosły z leżanek swoje wyliniałe zadki i spać człowiekowi nie dadzą! Sierściuchy, whiskasożercy! Wypierdzielać i uprawiać wiosenną prokreację gdzie indziej!
 
Naprawdę to sobie wyobraziłam, było zabawne!
 
Pobudkę miałam istotnie kuriozalną. Marcujące się koty… Teraz mnie strasznie irytują, ale kiedyś, jak byłam małą dziewczynką i chciałam być panią weterynarz, kochałam je całym sercem. A wyhodowałam ich prawie tuzin, więc wyobraźcie sobie, jakie miałam pokłady miłości!
 
No właśnie, pani weterynarz. Oczywiście w swojej profesji miałam się ograniczyć wyłącznie do kotów, kocurków, koteczków. Kiedy Mama uświadomiła mi, że nie można zajmować się wyłącznie kotami, porzuciłam marzenie o weterynaryjnej karierze. Jednak to nie przeszkadzało w tym, żebym woziła je w różowym lalkowym wózeczku i okrywała żółto-błękitnym kocykiem w słonie. W końcu byłam ich mamą, musiałam o nie dbać. Kocia mama, tak na mnie mówiła moja Rodzicielka.
 
Spały razem ze mną w łóżku. Z namaszczeniem wlewałam im do miski poranne mleko. Jednego wytresowałam do tego stopnia, że sam otwierał sobie drzwi, skacząc na klamkę – wtedy na podwórko wymykał się cały korowód różnokolorowych opuszkowców. Cudowne! Robiłam im zdjęcia, przebierałam w ciuszki modnych wówczas misiów Endo. Łechtałam je za uszkiem - tak jak lubiły. Rozleniwiały się wtedy, mrużyły oczy i przeciągały się, robiąc te swoje grzbiety i ugniatając miejsce na moich dziecięcych kolanach. Piecuchy… Nieraz musiałam też w stresie, przed rychłym przyjściem Mamy, sprzątać cuchnącą sprawę z dywanu. Odebrałam wszystkie porody, a było ich naprawdę sporo. Raz kocicy nie dopilnowałam i jej potomstwo przyszło na świat w moim łóżku. Na kołdrze. Księżniczka! Zdarzyło mi się wyjść do szkoły z dwoma kociakami, które uczepiły się nogawek moich spodni – dopiero w połowie drogi zreflektowałam się, że coś wbija mi się pazurkami w łydki…
 
Co tu dużo mówić! Całą ulicę, wszystkich sąsiadów, wciągnęłam w futrzany interes i co jakiś czas zaopatrywałam ich w miauczące pieszczochy. Trwało to jakiś czas, ale – cóż – wszystko ma swój koniec. Jaki był koniec mojej szarej kocicy, nie wiem. Mam pewne podejrzenia, bo któregoś dnia po prostu wyszła z domu i nie wróciła. Więc albo znalazła sobie stałego partnera, albo szlag ją trafił, bo jeszcze jakiś czas temu jeden z sąsiadów miał gołębnik, który kocica chętnie odwiedzała.
 
A teraz to marcowanie! I tu też dobra scena, którą pamiętam z dzieciństwa. Przyłapałam ją kiedyś na harcach. W marcu! Ona, zgrabna i powabna, zmysłowo poruszająca ogonem wśród rozkwitających krokusów. I absztyfikanci na prokreacyjnym głodzie! Kilku. Szczęściara miała branie. Straszne to było. Naiwna myślałam, że ją zaatakowali czy coś… A oni, najzwyczajniej w świecie, świntuszyli.  Rozpędziłam towarzystwo, ale chyba było już po fakcie, bo za jakiś czas zamiast mieć kołdrę w misie, miałam kołdrę w koty.
Koci interes już zamknięty, ale coś z tego pozostało we mnie. Innymi słowy – mam w sobie coś z kota. Łechtanie za uszkiem, spojrzenie. Preferowanie głaskania z włosem, nigdy inaczej. Połasić też się lubię. Lubię, zdecydowanie.
I żółto-błękitny kocyk w słonie jeszcze jest w domu.
Marcujące się koty… Szwagier stwierdził, że niedługo minie termin mojej ważności. Może ta dzisiejsza pobudka to była taka delikatna sugestia, żeby w końcu zacząć się marcować?
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz