środa, 26 lutego 2014

Bo to, co nas podnieca, to się nazywa...

Prot z K-PAX miał rację. Ludzie to istotnie naiwne stworzenia; myślą, że to Słońce kręci się wokół nich, a ich intergalaktyczna egzystencja interesuje kogoś więcej, niż tylko członków najbliższej rodziny. Bo tak naprawdę, kogo interesuje życie naszych ziemskich „gwiazd”? Z kim [„gwiazda”] kochała się ostatniej nocy, dlaczego ukradła futro z butiku, mimo że ma fortunę na koncie, jak to możliwe, że ma pryszcza na środku czoła [NO JAK?!], po co kręci program o swoim życiu prywatnym, a później wyżala się w tym samym programie, że ludzie robią na nią nagonkę, nie rozumieją przesłania, zazdroszczą i wypisują bzdury na forach. Przecież to nie jest zainteresowanie życiem, a najzwyklejsze plotkarstwo z nudów przeolbrzymich. Jednak ludzie naprawdę myślą, że to jest najprawdziwsze i, co najlepsze, zajmujące życie pełne problemów, rozterek, biedy i ubóstwa. Życie spontaniczne jak ruchy robaczkowe jelit i interesujące tak samo, jak ich końcowy produkt. Efekt. W końcu życie „gwiazdy” ma być efektowne, nie efektywne i produktywne. Takie „gwiazdy” są wśród nas. I wcale nie chodzi o te z technicoloru.
 
- Ejj – żując gumę z wyuzdaniem – po co ludzie czytają książki w metrze? Jadą raptem dziesięć minut… Przecież to się nawet nie opłaca książki z torby wyjmować.
- No nie? A czasami jak popatrzę na tytuły to w ogóle weź… Nieżyciowe! Rozumiem o miłości czytać. O, albo biografie celebrytów – to jest życiowe i prawdziwe. A nie jakieś science fiction. Teraz wszyscy tacy znawcy „Hobbita”, masakra…
- Ostatnio widziałam babkę, ja wiem… może z trzydzieści pięć lat miała… i słuchaj! „Mistrza i Małgorzatę” czytała. Przecież to lektura szkolna, kto takie głupoty dla przyjemności czyta? O czym to w ogóle jest? Żadnej problematyki...
W metrze można się istotnie ciekawych rzeczy dowiedzieć. Bo jak człowiek w głowie zamiast zwojów ma science fiction, to i radykalny postęp w medycynie nie pomoże. A mi faktycznie jakby ruchy robaczkowe przyspieszyły pracę…
O czym mowa? O nieżyciowości. O nieżyciowości w zasadzie w każdym tekście, który nosi znamiona nadwyżki funkcji poetyckiej. Pisarze, z prawdziwego zdarzenia dziennikarze, felietoniści, naukowcy oraz studenci, piszący prace licencjackie/magisterskie [to ostatnie z autopsji wiem na pewno], naprawdę trudnią się śmierdzącą robotą. Śmierdzącą potem, zgrzybiałym kubkiem po herbacie i obrośniętym puszkiem serem żółtym na nadgryzionej kanapce. Bo wcale nie jest łatwo napisać coś zgrabnego, poprawnego i wysublimowanego. Życiowego. A przy okazji lukratywnego. Potrzeba czasu i… i tego czegoś. Ostatnio słyszałam, że autorzy książek to wysokich lotów kłamczuchy i fachowcy od mydlenia oczu. Wymyślają głupoty, piszą pięć tomów o tym samym, nie wiadomo, o co chodzi. Grafomani! Zamiast pisać o życiu, to zmyślają, wybiegają o tysiąc lat do przodu. Przecież sto razy ciekawsza jest powieść, której główną bohaterką jest współczesna emancypantka, rozwódka najlepiej – urywa się z dobrze prosperującej firmy na dwumiesięczny urlop, jedzie na wieś nad rozlewisko, zrywając maki w szczerym lipcowym polu spotyka tego jedynego, który jest nią oszołomiony i żyją długo i szczęśliwie, koniec. Napisanie czegoś takiego też zajmuje czas i może czasami warto po to sięgnąć i przeczytać. Tak po prostu, żeby faktycznie było prosto i przyjemnie.  
Wracam do „tego czegoś”, co jest potrzebne do napisania czegokolwiek. Życie. To życie, a może raczej zmysł obserwacji, jest zapalnikiem do pisania. Wymagany jest jakiś punkt zaczepny, coś, na czym można się skupić, podjąć refleksję, wysnuć wnioski, pogadać o tym. U mnie często jest to, niechcący rzecz jasna, usłyszany fragment rozmowy, sytuacja, wspomnienie, spotkana osoba, przeczytana książka, obejrzany film. Różnie bywa. Dla niektórych inspiracją jest historia czy zapomniane, a istotne, wydarzenia historyczne. Nie opisy wojen, batalii – wspomnienia ludzi, którzy przeżyli historię. Naoczni świadkowie. Nie jest tak, że się siada i pisze coś dobrego. Coś musi człowieka uderzyć, poruszyć neurony. Później się o tym myśli i dopiero zaczyna pisać. Ilu jest takich pisarzy, którzy przez całe swoje życie napisali/wydali jedną jedyną książkę - ale za to jaką! Książki to nie są kartki zapełnione historiami wyssanymi z palca. A pisarz to nie ten, kto buja w obłokach, myśli o niebieskich migdałach i pisze farmazony. Pisarz potrafi życie [nawet to, które wybiega o tysiąc lat do przodu] ubrać w słowa i nadać mu formę. Wyobraźnia – oczywiście, ale uzasadniona czymś rzeczywistym. Czasami wydaje mi się, że książki, które naprawdę przesiąknięte są poważną problematyką, są dla niektórych ludzi, „gwiazd”, po prostu nieczytelne. I dlatego nieżyciowe.
I niech ktoś w metrze spróbuje powiedzieć, że takie science fiction nie jest życiowe. Jeżeli to nie będzie 7:00 rano, to chętnie z tą osobą się posprzeczam. I może nawet byłby z tego jakiś produkt. Efekt. Książkowy, nie ruchów robaczkowych.
Swoją drogą - nawet nie macie pewności, czy ta rozmowa w metrze naprawdę miała miejsce. Ale grunt, że mogła mieć. Bo jednak coś mnie podkusiło, żeby napisać.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz