piątek, 14 lutego 2014

Przypadek?

Co ma czternasty dzień lutego do porannego kubka kakao…? Po krótkiej chwili namysłu stwierdzam, że w zasadzie tyle, co tak zwany piernik do tak zwanego wiatraka.
 
Ale zacznę od początku. Wstałam bardzo wcześnie i, w ramach czternastego dnia lutego, postanowiłam się dopieścić. Kakao. Mój prywatny dopieszczacz. Wszystko fajnie, tylko jak zwykle rano coś się musi spartolić. Otwieram lodówkę raz, drugi, dziesiąty… nie ma mleka. Podejmuję tę trudną decyzję o wyjściu do sklepu… myślę sobie, że Leon Zawodowiec też wychodził rano po mleko i robi mi się jakoś lżej – a niech tam, dla sportu!
 
Stoję w kolejce. Czuję, że ktoś stojący za mną nawija sobie na palec kosmyk moich włosów. Postanowiłam na razie nie zwracać uwagi. Każdemu się czasami zdarza… „niechcący”. Jednak ta bezprecedensowa sytuacja zaczęła się przeciągać… o jakieś pięć sekund za długo. Odwracam się i widzę gościa z podchmielonym czteropakiem (a ja wczoraj głowę popiołem posypałam!). Moje z natury małe oczy rozszerzyły się w tym momencie do wielkości pięciozłotówek. Facet bez ceregieli zaczyna mi wmawiać, że sztuka flirtowania zanikła, a na kobiety to już nawet kokieteryjne komplementy nie działają... emancypantki jedne, parytetów się zachciało, nic z nimfięcego powabu nie zachowały. Ja, z pobłażliwym uśmiechem, odbijam piłeczkę i tłumaczę mu, że ta niewątpliwie wysokich lotów sztuka nie zanikła. Co więcej – ma się całkiem nieźle. Po prostu: bo w tym cały jest ambaras… i resztę każdy z nas doskonale zna i w teorii, i w praktyce. Tłumaczę mu więc, że na przykład między nami chemii nie będzie, bo jest starym pijakiem, a jego zarost na pewno nie jest trzydniowy.  I ma żonę, z którą pomieszkuje dwie ulice dalej. Trochę nobilitowało go to, że jest RASOWYM starym pijakiem.  Z żoną na karku. Praktycznie codziennie mijamy się w drodze – ja idę na przystanek autobusowy, a on zawiany, rasowym krokiem wiadomo, gdzie. Prawie jak dobrzy znajomi! I dalej tłumaczę mu, że nic z tego naszego quasi-flirtu być nie może i nie będzie - nie, bo nie. Nie i koniec. Urządziłam mu taką indoktrynację, że chyba naprawdę przywróciłam wiarę w niezmienność, czyli wieczną niestałość, charakteru kobiet i ich najmilszej uciechy, czyli flirtowania. Ewidentnie zwoje się przegrzały i mój absztyfikant patrzył na mnie tępym wzrokiem. Pewna pani doktor na studiach powiedziała kiedyś, że gdy człowiek w taki specyficzny sposób zawiesza wzrok, to znaczy, że przeszedł na wyższy pułap myśli i stąd to pozornie tępe spojrzenie. Może, ale chyba nie w tym przypadku. Ten groteskowy widok dopełniały jego rozdziawione wargi, eksponujące wybitne braki uzębienia, i pokrzykiwanie przemiłej pani ekspedientki, która najwidoczniej też miała ochotę poflirtować (trójkącik? nie, dziękuję). Tak między nami… wiek nie gra roli, są jedynie pewne konwenanse i poczucie smaku. Ogłada, mniej promili we krwi i może nieco przyjemniejsze od sklepowych okoliczności. I wszystko się mieści we flirciarskim uzusie. Chociaż, jak uczą amerykańskie filmy, nie wiadomo, kiedy nas dopadnie rozżarzona strzała Kupidyna.  
 
Jak się można domyślić, siedziałam później w domu i popijałam kakao. I myślałam nad tym całym flirtowaniem. Że to naprawdę nie lada sztuka. Dla obu płci. Nawet odkryłam dwa typy flirciarzy, którzy, no cóż, po prostu mnie ujmują. Tony Stark i Mr. Darcy. Postaci w pełni fikcyjne, więc w akcie desperacji wypadałoby wtulić twarz w poduszkę i rozmazać na niej tusz. Ale nie o tym chciałam...

Powyższe wydarzyło się dokładnie rok temu. A dziś déjà vu. Znowu mam ochotę na kakao, znów otwieram lodówkę raz, drugi, dziesiąty… Myślę, że herbata z cytryną to jednak całkiem dobry pomysł na początek dnia wspomnienia świętego Walentego, starożytnego orędownika podczas chorób umysłowych, nerwowych i epilepsji.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz