czwartek, 6 lutego 2014

Idź się lecz, człowieku!

Zaczęło się od pobolewającego serca. Pobolewało nie na sposób romantyczny, bo to nie byłby raczej ból serca, a rzyci. Życia. Pobolewało mnie na scjentystyczną modłę, czyli pozytywistycznie. Innymi słowy - myślałam, że umieram, bo zapierało mi dech, a intensywność kłucia była taka, jakby Chinolka z „Dnia Świra” praktykowała na mnie akupunkturę. Tylko zamiast niwelować ból, bez pardonu go potęgowała. Pomyślałam, że jak nic trzeba iść po skierowanie na EKG do przewielebnej służby natychmiastowej pomocy medycznej.
 
W przychodni cuchnęło PRL-em. Stęchlizna, narzekanie. Tłum ludzi z nadzieją oczekujących na swoją kolej. Głupio się poczułam przy średniej wieku 70… A jeszcze bardziej się zażenowałam, gdy staruszka z narysowanymi brwiami poinformowała mnie, że pan ginekolog przyjmuje dziś od 15:00. Nieźle. Brakowało tylko grania na czekanie. Bo lokalne nadajniki serwowały wyłącznie odgrzewane podwórkowe ploteczki… Ale że Heńka ma tysiąc pincet emerytury?
 
Zlitował się nade mną starszy pan. Stwierdził, że skoro tylko po skierowanie, to mnie przepuści, bo on i tak tutaj już rekreacyjnie przesiaduje. Będę mu za to dozgonnie wdzięczna. Chociaż „dozgonnie” to chyba jednak trochę nietaktowne określenie, biorąc pod uwagę…
 
W gabinecie siedziała drobna pani doktor. Już na pierwszy rzut oka nie wyglądała na w pełni normalną. Rozbiegane krecie oczy, fajeczki na podorędziu. Powiedziałam, że ja tylko po skierowanie, że boli, że… Siadaj, kochanieńka, na kozetce, rozbieraj się, wszystko obejrzymy. Oko, ucho, może są rozstępy na udach. Ale ja tylko po skierowanie… Dobrze, dobrze…
Po prawie godzinie (sic!) wyszłam wściekła, bo pani doktor kazała mi przyjść za miesiąc. Skierowania, rzecz jasna, nie dostałam i jeszcze, jak ostatni debil, musiałam się tłumaczyć miłemu staruszkowi z przedłużenia groteskowej wizyty.
 
Najgorsze w tym wszystkim było to, że niespełna miesiąc po tej scenie w przychodni pani doktor najzwyczajniej w świecie zeszła z tego świata. I skierowanie szlag trafił.
 
To było jakieś pięć, może sześć, lat wstecz. Cały incydent przypomniał mi się, gdy do zaliczenia z literatury angielskiej czytałam opowiadanie „Przedwczesny pogrzeb” Poego. Choć w przypadku pani doktor „przedwczesny” nie oznacza, że pochowali ją żywcem, tylko że za późno wyznaczyła mi kolejną wizytę.
 
A teraz to już krótka piłka. Ostatnio zaczął mnie boleć staw kolanowy i nie wiem, czy w ogóle warto zawracać sobie głowę jakimś durnym świstkiem papieru. Może lepiej zaaranżować wywrotkę na oblodzonej kostce przed domem i pojechać na izbę przyjęć.

1 komentarz:

  1. obawiam się że przy Twoim szczęściu lekarz oropeda po Twojej wizycie miałby miesiąc życia...

    OdpowiedzUsuń