sobota, 8 lutego 2014

Ciuchcia, czyli heca nie tylko dla konesera

Myślałam, że Muzeum Kolejnictwa to miejsce wyłącznie dla koneserów postępu technicznego, przedstawionego na przykładzie tzw. ciuchci. Nie podejrzewałam więc, że spotkam tu miłość swojego życia lub chociaż kogoś znajomego.
 
Alfabet kolejarza od A do Z w miniaturze, historyczne plakaty z okazji święta maszynisty i makiety. Makiety, które w nieco prymitywny sposób pokazują, jak wspaniała jest podróż pociągiem – przez góry, tunele, mosty i przez co tam jeszcze panowie inżynierowie szyny poprowadzili. Ale podróż pociągiem jest naprawdę świetna! Przede wszystkim w ciepłych miesiącach wiosenno-letnich, kiedy wpadający przez uchyloną szybę wiatr muska rozgrzaną słońcem twarz. Zimą też muska, ale mrozem i absolutnie metaforycznym stwierdzeniem, że taki po prostu mamy klimat. Co w wolnym przełożeniu z metafory na nasze może oznaczać jedno: okna są nieszczelne, a ogrzewania nie włączymy, bo nie. Wracając. Oczywiście za uruchomienie mechanizmu makiety trzeba, tak samo jak za każdy bilet – nawet ten w jedną stronę, zapłacić. Dyszka w bilonie zapaliła więc zielone światło i buchnęła para! Ciuchcia ruszyła, a dzieciaki przywarły nosami do szyby chroniącej makietę. Pierwsza minuta podróży misternie złożoną ciuchcią była całkiem intrygująca. Kolejne cztery minuty przebiegały zgodnie z żelazną zasadą „copy/paste”, więc przeszłam do sali, w której gościnnie rozstawiona była makieta kolejowa inż. Janusza Cyndeckiego. Gościnnie, bo można ją oglądać wyłącznie do 30 marca. Jak się później dowiedziałam, konstruktor tego cacka zbierał materiały przez prawie trzydzieści lat, a sklejał, montował, chuchał i dmuchał przez kolejne dziewięć! Tyle czasu…
 
I gdy się tak zawiesiłam nad tą czasową rozpiętością wykonywania czegokolwiek lub czegoś, czemu warto poświęcić prawie połowę życia, zobaczyłam znajomy profil twarzy. Nie, niemożliwe. Ale już w głowie rugałam się za to, że niedokładnie umalowałam rzęsy, że tu krosta nieprzypudrowana, że włosy nie takie… Na Boga, kto przychodzi do Muzeum Kolejnictwa w sobotę po południu?!
 
Mimo to zaczepiłam znajomego, bo jakoś miło zrobiło mi się na jego widok. Szczególnie z perspektywy tego zawieszenia się nad pojęciem czasu… Nie widzieliśmy się pewnie ponad rok, a jak się widzieliśmy wcześniej to przez przypadek w biegu i raczej incognito. A teraz poczułam takie wewnętrzne ciepełko, że ta osoba, o której w zasadzie mogłam już trochę zapomnieć stoi tu i teraz przede mną, patrzy na mnie z góry (bo znajomy wysoki, nie z wielkim ego) i opowiada mi, co tam u niego słychać. I ja tę rutynową gadkę pochłaniałam z taką chęcią i pasją, że aż nieświadomie przybrałam najwygodniejszą dla mnie pozycję stojącą, jakbym miała słuchać, o tym, co u znajomego słychać, przez najbliższe półtorej godziny. Ręce skrzyżowane pod biustem, choć dla specjalistów od mowy ciała to znak, że osoba jest zamknięta na ludzi, ale dla mnie to po prostu wygodna pozycja i ponoć dobrze wpływa na intensywność myślenia. Więc stoję w tej najwygodniejszej pozycji świata i już nawet nie słucham, co u znajomego słychać, tylko najzwyczajniej w świecie cieszę się, że go spotkałam. I to w tak dziwnych okolicznościach.
 
Po kilku minutach rozmowy ponownie zapaliła się zielona lampka i buchnęła para, chociaż już nie musiałam na to wydawać dyszki w bilonie. Po pierwsze zaczęłam się zastanawiać, dlaczego dopiero po stosunkowo długim czasie niewidzenia się ze znajomymi – bliższymi czy dalszymi – uświadamiamy sobie, że naprawdę tych ludzi lubimy, a przecież nie tak dawno prawie o nich zapomnieliśmy… Ot tak, przypomniało mi się, że taka osoba istnieje i nawet ją kiedyś polubiłam. Niesamowite! Po drugie, dlaczego w Muzeum Kolejnictwa nie ma jeszcze miniaturki niewiarygodnie szybkiego Pendolino?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz