poniedziałek, 17 lutego 2014

O leksykalnej kurtyzanie i nie tylko

Co, ku*wa, mówisz? Serio, ku*wa? Nie no, ku*wa. O, ku*wa. Ku*wa, ku*wa, ku*wa. Plus kilka innych konfiguracji z, soczystym jak trrruskawki w czerwcu, „ku***wa” na miejscu honorowym, zaakcentowanym i odpowiednio uwypuklonym wyrzuciła z siebie elokwentna uczennica podstawówki na szkolnym korytarzu. Nie było dorosłych, cwaniara. Kumpele przytakiwały, kumple dokazywali. Aż sama z tego wszystkiego pomyślałam: „Ale, ku*wa, zabawa!”.
 
Kulturę języka na studiach miałam stosunkowo dawno, pewne rzeczy mi umknęły. Jednak wydaje mi się…
 
Po pierwsze, wulgaryzmy są zarezerwowane głównie dla dojrzałych. Tak, dojrzałych, nie dorosłych. Bo trzeba mieć wyczucie, wiedzieć, kiedy wypada powiedzieć, kiedy nie. Takie poczucie smaku. No bo co właściwie znaczy takie „ku*wa”? Jako wyraz ekspresji i ujście dla emocji - chyba nic. Sama grzeszę tą leksykalną kurtyzaną myślą i artykulacją. Głównie myślą. Najczęściej w ramach irytacji, zażenowania i patowej sytuacji. Z dwojga złego lepiej pomyśleć, niż powiedzieć. Czasami nawet żałuję, że nie wyartykułowałam tego tak, jak pomyślałam, bo zabrzmiałoby naprawdę dobrze. Prawie tak dobrze, jak w wykonaniu Marka Kondrata w „Dniu Świra”.
 
Po drugie, trzeba mieć powód, by powiedzieć. Nie lubię, gdy ktoś mówi cokolwiek bez powodu. I jeszcze wymawia to byle jak, byle było.
 
Po trzecie, paniom w ogóle nie przystaje (w myśli tak, w słowie wyłącznie w odosobnieniu lub jak niechcący wybrzmi w towarzystwie). Panom przystaje, gdy panie nie słyszą. I podczas oglądania meczów reprezentacji Polski w piłce nożnej, wtedy panie mogą słyszeć, bo pewnie to samo myślą.
 
Po czwarte, po co w ogóle ten temat, niech każdy sam decyduje: co mówi, jak mówi, dlaczego mówi i przy kim mówi.
 
Tylko to nieszczęsne „ku*wa”. To po prostu było brzydkie zachowanie. Nieeleganckie. Natychmiast przypomniało mi się moje dzieciństwo, kiedy z dzieciakami czy to z klasy, czy z podwórka, w zupełnej konspiracji, szeptem wypowiadaliśmy gdzieś po kątach to niechlujne „dupa”. Albo „fujara”. „Cholera” było zarezerwowana wyłącznie dla odważnych. Pamiętam, jak rechotaliśmy z tych brzydkich słówek. O wulgaryzmie na „k” słyszeliśmy, ale wiedzieliśmy, że w pierwszy piątek miesiąca trzeba będzie iść do spowiedzi i wyśpiewać swoje dziecięce przewinienia. Nie nakarmiłam pieska, nie słuchałam się mamy, marudziłam przy obiadku, nie posprzątałam w pokoju i… powiedziałam brzydkie słowo na „k”. Więcej grzechów nie pamiętam! Tragedia. Taki scenariusz w ogóle nie wchodził w rachubę. Dlatego nie mówiliśmy Sami Wiecie Czego na „k”.
 
W przypadku moim i tych, z którymi konspirowałam, to oczywiście były takie słowne zabawy. Ciekawość. Nie zapomnę, jak kiedyś w sklepie usłyszałam, że pan chce kupić prezerwatywę. Pierwsze, co zrobiłam, to wzięłam opasły słownik i sprawdziłam hasło „prezerwatywa”. Jasne, że nie zrozumiałam! Poszłam do mamy… dostało mi się za głupoty w głowie. Ale to przez ciekawość! Pan w sklepie… Ja naprawdę nie… Cicho i marsz odrabiać lekcje. Od tamtego czasu nauczyłam się, że czego mam się dowiedzieć, tego się dowiem – ale w odpowiednim czasie. I więcej o głupoty nie pytałam. Albo inaczej – zaczęłam uważać CO mówię i o CO pytam. Jeżeli wyraz wydawał mi się podejrzany, odpuszczałam.
 
Więc chyba na słowa należy zwracać uwagę. Co, jak, dlaczego i przy kim się mówi. Akt mowy to jednak poważna sprawa.
 
Przy okazji, zupełnie abstrahując od wulgaryzmów. Moja czteroletnia siostrzenica pewnie nie wiedziała, że wylanie całej flaszeczki olejku kamforowego do akwarium jest czymś bezmyślnym i niehumanitarnym. Pamiętała, że mamusia smaruje ją tym olejkiem, gdy jest chora i MÓWI, że po tym wyzdrowieje. Pewnie dlatego nie zapytała rodziców, czy może… Mamusiu, przecież one będą zdrowe. NIE UMARNĄ. Olu, nie umrą. Tak, nie umrą.
 
Rybki po reanimacji - od soboty na lekkim kacu. Ola ma moje rozgrzeszenie, w końcu mama MÓWIŁA.
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz